Bialczanin urodził się w lipcu 1948 r. Lata dzieciństwa spędził w domu przy pl. Wolności 21, a później w kamienicy pod nr 27, w miejscu której powstał nowy budynek, gdzie obecnie mieści się znana pizzeria. Jak przyznaje, w tym okresie plac Rubina był istnym placem zabaw, gdzie spędzało się niemal cały dzień na zabawach z rówieśnikami. Jego matka zajmowała się domem, a ojciec był elektromonterem. Zawód ten wykonywał całe życie, m.in. elektryfikował okolice Białej Podlaskiej. Henryk uczył się w Szkole Podstawowej nr 1 im. Stanisława Brzóski. Był to drewniany budynek przy ul. Narutowicza, którego już nie ma. Przy nim mieściło się wówczas żeńskie LO im. Emilii Plater. Do szkoły uczęszczały też dzieci z Grabanowa. – Kiedy były wykopki czy żniwa żaden z tych uczniów nie przyjeżdżał na lekcje, a nieobecność była usprawiedliwiana, bo wszyscy wiedzieli, że muszą pomagać rodzicom w polu – mówi Henryk Szpura.
Na dużej przerwie biegł do domu
Do dziś pamięta, że na dużej przerwie, która trwała 20 minut, po czwartej lekcji, z ulicy Narutowicza biegł ulicą Reformacką do domu. Wiedział, że w kredensie czeka na niego bułka z mieloną wątróbką. – Była wyborna. Sukcesem było zdobycie od rodziców 2 zł. Można było pójść do liceum im. Emilii Plater, gdzie na dużej przerwie sprzedawano bułkę z szynką, do której dawano kubek herbaty – wspomina. Kiedy chodził do podstawówki, chłopcy nosili granatowe bluzy, a dziewczynki fartuszki. Wszyscy uczniowie obowiązkowo musieli mieć przyszytą do rękawa tarczę. – Jak się jej nie miało, można było nie zostać wpuszczonym na lekcję – zaznacza.
Po zajęciach, młodzież grała na szkolnym boisku w piłkę nożną lub w palanta gumową piłką, gdyż skórzana była wtedy rarytasem. Nastoletni Henryk szczególnie lubił lekcje wychowania fizycznego prowadzone przez prof. Stanisława Demeszko. – Najzabawniej było, kiedy uczył nas skakać na skoczni przez płotki, nieźle się poobijaliśmy – śmieje się bialczanin. Dodaje, że na akademiach szkolnych nie mogło zabraknąć wierszy i piosenek poświęconych Leninowi i Stalinowi. – Ale nie pamiętam, by na lekcjach zadręczano nas nadmiernie wiedzą o nich. Wówczas krążyło też wiele dowcipów dotyczących Stalina, jak ktoś rzucał cukierkiem, to wołał: "Stalin ci dał cukierka!", mówiło się też żartując: "Lenin wiecznie żywy!" lub "Lenin jest wśród nas!". Pamiętam, że trzeba było się nauczyć regulaminu szkoły na pamięć. Mój kolega, któremu się to nie udało, został przeniesiony do innej szkoły – tłumaczy.
Smyczkiem po uchu
W klasie Henryka nauczyciele nie bili uczniów linijką po rękach, ale mężczyzna przyznaje, że raz dostał smyczkiem po uchu na lekcji muzyki, za to, że się wygłupiał. Ważnym wydarzeniem w życiu szkoły był pochód pierwszomajowy z okazji Święta Pracy. – Najlepsi z gimnastyki przygotowywali specjalne pokazy, które miały się odbyć w czasie marszu, który zaczynał się na ul. Zamkowej, a kończył na Alejach Tysiąclecia. Szliśmy w kolorowych strojach, niosąc sztandary. Jako dzieci lubiliśmy ten dzień, wolny od nauki. Z czasem kiedy dorośliśmy, zaczęliśmy rozumieć więcej i niechętnie braliśmy udział w pochodach – przyznaje Henryk Szpura. Dodaje też, że kiedy pracował w zakładzie Elremet kobiety, które przyszły na marsz, dostawały później rajstopy i apaszki. Przypomina też, że każda szkoła i zakład był wymieniany przez prowadzącego, który stał na balkonie jednej z kamienic i komentował wydarzenie przez mikrofon. Przez pewien czas tę funkcję pełnił Radosław Cichocki. – Mówił: "Idą przodowniczki pracy, które wyrobiły tyle i tyle normy, na przedzie z dyrektorem takim i takim, licznie zgromadzeni przedstawiciele zakładu pracy niosą ileś sztandarów".
Kiedy Henryk dorastał i chciał spotkać dziewczynę, która mu się podobała, musiał się udać na tzw. kierat. Co to znaczy? – W ten sposób nazywaliśmy spacery wokół pl. Wolności. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w tym miejscu było dużo drzew i krzewów, a na ulicach były kocie łby, ale wokół skweru był chodnik, po którym można było wygodnie chodzić – tłumaczy bialczanin. Wyjaśnia też, że było też kilka miejsc, gdzie się umawiano. – Spotykaliśmy się pod zegarem, przy centrali rybnej lub pod restauracjami Podlasianka, Ludowa czy Wolska. W moim mieszkaniu było weneckie okno, czyli potrójne, więc kiedy z niego wyglądałem, koledzy do mnie wołali: "Spotkamy Marysię i Zosię?". Wtedy odpowiadałem, wedle tego, co widziałem, iż muszą "odkręcić" kierat, by je spotkać. Czyli pójść w przeciwną stronę niż dotychczas szli – opowiada. Zdradza też, że z kolegami najchętniej umawiali się na randki z dziewczynami spoza Białej Podlaskiej. – Dzięki temu mogliśmy im zaimponować, zabierając na kawę do restauracji Maleńka, która wówczas była niezwykle popularna. Miała dwa piętra, na górze była szatnia, a na dole stoliki. Był też okres, kiedy do restauracji przychodzili rodzice, należący do trójek klasowych, by skontrolować, czy uczniowie nie przesiadują w kawiarni po godz. 20. Jak kogoś nakryli, taki uczeń dostawał reprymendę od dyrektora szkoły lub nauczyciela – wspomina Henryk.
Pierwsze randki
Z czasem została otworzona też kawiarnia Agatka, która znajdowała się tam, gdzie teraz jest poczta przy ul. Warszawskiej. Jak tłumaczy Henryk, to miejsce również było chętnie wybierane na schadzki. Spotykało się tam też często studentów AWF-u. – Na pierwsze randki lubiłem chodzić do Wojewódzkiego Domu Kultury, który mieścił się w obecnej siedzibie Muzeum Południowego Podlasia. Stał tam stół do gry w ping-ponga, stoliki do grania w karty, odbywały się też potańcówki. Była tam też pani, która parzyła kawę za psi grosz i przynosiła do stolika. Było to dopełnienie schadzki – stwierdza bialczanin.
Cały artykuł przeczytacie w papierowym i elektronicznym wydaniu Słowa Podlasia z 6 kwietnia
Napisz komentarz
Komentarze