W miejscu, gdzie obecnie stoi budynek starostwa powiatowego istniały baraki, w których w czasie II wojny światowej zatrzymali się węgierscy żołnierze. Ich dowódca zajął jeden pokój w domu Tadeusza Matusiewicza, przy ul. Narutowicza. Usługiwał mu ordynans, który przynosił mu jedzenie, czyścił mundur i broń. Przy okazji dostarczał też żywność rodzinie Matusiewiczów. Pieczywo, które w czasie wojny trudno było dostać i inne produkty. Dowódca – Węgier miał karabin, który trzymał zawsze na zrobionym z cegły piecu. Pewnego dnia kilkunastoletniego wówczas Tadeusza Matusiewicza odwiedził kolega – Mietek, który dowiedziawszy się o broni, bardzo chciał ją zobaczyć. Pod nieobecność wojskowego, chłopcy zakradli się do jego pokoju i wyjęli broń. Wtedy Mietkiem zawładnęła niepohamowana chęć zabawy w żołnierzy. Chwycił karabin i nie słuchając protestów przerażonego Tadeusza, wybiegł na dwór, krzycząc, że postrzelają dla zabawy za stodołą. Chwilę po tym, do domu wrócił węgierski oficer i zobaczył chłopców z jego bronią w rękach. Przerażony Mietek rzucił się do ucieczki. Przeskoczył płot i już go nie było. – Żałuję, że nie zrobiłem tego samego – przyznaje po latach Tadeusz Matusiewicz. Zdezorientowany, podniósł karabin i zamknął się z nim w ubikacji, która była na zewnątrz. Wówczas oficer pobiegł za nim i zaczął szarpać za klamkę drzwi do toalety.
- Krzyczał: „Tazik! Tazik!”, a ja w tym czasie siedziałem bez ruchu i niemal nie oddychałem ze strachu – opowiada bialczanin. Oficer wyrwał drzwi z nawiasów. – Z wrażenia karabin wypadł mi z rąk i upadł pod nogi. Węgier podniósł go szybko i uderzył mnie w głowę, raz, później drugi. Potem podniesionym głosem spytał: „Tazik partyzant?!” I znów mnie uderzył. Następnie złapał za kark i zaprowadził przed stodołę. Ciągnąc mnie za sobą, wykrzykiwał przekleństwa po węgiersku, a ja nieskładnie próbowałem mu wytłumaczyć, że wzięliśmy broń tylko dla zabawy – wspomina mężczyzna. Węgier kazał chłopcu uklęknąć, przy czym jak mantrę powtarzał słowa: „Tazik! Partyzant! Tazik! Parytzant!” – Boże, co ja wtedy przeżyłem! Pomyślałem o ojcu, że jest przy pracach w polu i już go więcej nie zobaczę. Po chwili uświadomiłem sobie, że już nic w życiu nie zobaczę – mówi Tadeusz Matusiewicz. Węgierski oficer odszedł dziesięć kroków i przeładował broń. – Czekałem na strzał w serce, ale zamiast tego wojskowy puścił serię z karabinu tuż nad moją głową. Upadłem na twarz i leżałem. Nie wiem ile czasu. W końcu zaczęły docierać do mnie dźwięki. Usłyszałem świergot wróbli. Podniosłem głowę, która okropnie mnie bolała od uderzeń wymierzonych przez oficera. Dłonią dotknąłem twarzy żeby sprawdzić czy krwawię, ale tak nie było. Rozejrzałem się, ale Węgra nie było w pobliżu – streszcza mieszkaniec Białej Podlaskiej.
Cały artykuł przeczytacie w papierowym i elektronicznym wydaniu Słowa Podlasia z 28 września
Napisz komentarz
Komentarze