Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 22 listopada 2024 08:00
Reklama
Reklama

Minęło 70 lat od akcji Wisła (cz.1): W dwie godziny stracili niemal cały dorobek życia

My tam nie po chęci pojechaliśmy, tylko po niewoli. Na swoją ziemię jakże więc mieliśmy nie chcieć wrócić? W końcu wróciliśmy, choć wszystko trzeba było zaczynać od nowa.
Minęło 70 lat od akcji Wisła (cz.1): W dwie godziny stracili niemal cały dorobek życia

Dotknęła szyi. Łańcuszek z krzyżykiem, który dostała od polskiego żołnierza w podziękowaniu za gościnę w domu jej rodziców, był na swoim miejscu. To najcenniejsza rzecz, jaką miała. Będzie nosiła go przez długie lata i to w nim pójdzie do ślubu. Potem go komuś odda. Komu? Nie pamięta. Ale zastąpi go podobnym i będzie miała nawet wtedy, gdy jej włosy przyprószy śnieg i gdy będzie mi tę historię opowiadała.

Był jednak rok 1947 i Nina Niedźwiedzka, wtedy jeszcze Nowak, nie mogła o tym wiedzieć. Więc zanim usiadła obok mamy w załadowanej po brzegi furmance, sprawdziła, czy łańcuszek jest tam, gdzie powinien. Skoro był, mogła ruszać w nieznane. Bo wyjeżdżając z Polatycz w gminie Terespol, ani ona, ani jej rodzina, ani sąsiedzi, którzy znaleźli się na liście osób do przesiedlenia, nie mieli pojęcia, dokąd trafią.

Dali im dwie godziny

W wyznaczonym we wsi punkcie rodzina Niny pojawiła się na czas. Tak jak chcieli żołnierze, którzy zjawili się tego samego dnia wczesnym rankiem. Mieszkańcom powiedzieli, że mają dwie godziny na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, że odtąd ich domy nie będą ich domami i że zamieszkają w tych po Niemcach na ziemiach, które niemieckie już nie są.

O tym, że do przesiedleń dojść może, mieszkańcy Polatycz, owszem, słyszeli. Ale chyba nikt z nich do końca nie wierzył, że przypuszczenia staną się faktem.

"Żadnej bandy Ukraińskiej Powstańczej Armii tu przecież nie ma, po co więc kogokolwiek wywozić" – powtarzali.

A jednak żołnierze pojawili się dzień przed świętem Piotra i Pawła. Był czwartek 11 lipca.

– Dali nam więc dwie godziny. Ale co to było dwie godziny? Nie wiadomo co robić, co spakować. A tu drzewo narżnięte na nowo budowany dom, drzwi i okna już niemal gotowe do wstawienia, i tylko co wylany fundament pod oborę. I żyto posiane, i kartofle. Wszystko trzeba było zostawić – wzdycha Nina Niedźwiedzka, dziś mieszkanka Kątów w gminie Kodeń.

Najpierw bieżeństwo, potem przesiedlenie

Jej ojciec, Andrzej Nowak, opuszczał rodzinne strony po raz kolejny. Za pierwszym razem z domem rozstał się, gdy wcielono go do armii carskiej w czasie pierwszej wojny światowej. Wprawdzie po rewolucji październikowej mógł wrócić do siebie, ale okazało się, że nie ma do czego. Bo mieszkańcy jego wsi zabrali się z zastępami bieżeńców (czyli ludności, głównie wyznania prawosławnego, która uciekała z zachodnich guberni Rosji w jej głąb w obawie przed zbliżającymi się wraz frontem Niemcami w 1915 r. – przypis red.). Był pewien, że jego bliscy też.

– Dopiero znacznie później dowiedział się, że oni akurat zostali w kraju. W czasie pierwszej wojny światowej jednak nie miał o tym pojęcia i pojechał w okolice rosyjskiego Czelabińska, gdzie, jak mu powiedziano, zamieszkali ludzie z jego stron. To tam poznali się z mamą, która pochodziła z Polatycz, i tam się pobrali – opowiada pani Nina. – Kiedy po latach wrócili do Polski i osiedlili się w rodzinnej wsi mamy, ojciec zaczął pracę w twierdzy brzeskiej. Sam wybudował dom. Każdego dnia w drodze powrotnej ciągnął za sobą jakąś belkę. Zbierał je, zbierał, składał jedną do drugiej i w końcu postawił z nich skromną chatę. Po drugiej wojnie światowej zaczął budować drugą.

Ale w 1947 roku musiał zostawić oba domy: ten sprzed lat, który budował z tak wielkim trudem, i ten właśnie stawiany. – Gdy wyjeżdżaliśmy, pod naszym gospodarstwem, na ławeczce przy płocie, siedzieli nieznani mężczyźni z pakunkami. Jak się potem okazało, już przyjechali zasiedlać domy po nas i naszych sąsiadach – wspomina Nina Niedźwiedzka.

Gdy po jedenastu latach od akcji Wisła Andrzej Nowak zechce wrócić do Polatycz i poprosi o zwrot domu tych, którzy go zajęli, rzecz jasna nie za darmo, ale za odstępne, usłyszy: "Nie ma mowy, dom jest nasz". Zamieszka wtedy w Toruniu u swego syna. Ale przy okazji kolejnej wizyty w rodzinnych stronach, zostanie w nich na zawsze. Odwiedzi jedną córkę, drugą, jeszcze zdąży wyspowiadać się w cerkwi, spędzi święta wielkanocne w gronie bliskich, a potem niespodziewanie umrze. Pochowają go na cmentarzu w Kobylanach. Po latach dołączy do niego żona.

Noc pod gołym niebem

– W lipcu 1947 r. jechało nas ze wsi około dwudziestu pięciu rodzin. Fura za furą, jak tabor cygański. Na naszej furmance mieliśmy jakieś rzeczy osobiste, ale też świnie i kury w klatkach. Do wozu, na powrozach, uczepiliśmy krowy, które pędzili ojciec z bratem. W Kobylanach dołączyli do nas kolejni przesiedleńcy – wspomina pani Nina.

Według danych przywołanych przez Andrzeja Tłomackiego w książce "Akcja »Wisła« w powiecie bialskim na tle walki politycznej i zbrojnej w latach 1944-1947", 11 lipca z Polatycz wysiedlono 27 rodzin. 110 osób. 63,2 proc. mieszkańców wsi. W Kobylanach do przesiedleńców dołączyło 39 rodzin. 130 osób. 

– Dotarliśmy długą kolumną do stacji kolejowej w Chotyłowie, gdzie obok państwowego tartaku na stacji urządzono punkt załadowczy. Nie od razu wsiedliśmy do pociągu. Siedzieliśmy wszyscy pod gołym niebem: krowy, konie, kury, świnie i my. Nie pamiętam jak długo. Potem kazano nam wsiadać do wagonów towarowego pociągu. W drodze spędziliśmy kilka dni – opowiada mieszkanka Kątów.

Standardowo w ramach akcji przed transportem sporządzano karty przesiedleńcze. Zamieszczano w nich informacje o rodzinie, liczbie wywożonego inwentarza i rodzaju pozostawionego mienia nieruchomego. W założeniu to pozostawione mienie trwałe przysługiwało przesiedleńcom w nowym miejscu. Ale jak pisze Tłomacki, w praktyce bywało z tym różnie.

Trudne początki

Pociąg, którym przewożono rodzinę pani Niny, tak jak większość z powiatu bialskiego, trafił do punktu rozdzielczego w Olsztynie. Dopiero stamtąd przesiedleńców dowożono do punktów docelowych.

Kolejowa podróż Nowaków zakończyła się na stacji Pasłęk. – Tam już czekał na nas transport. Ja z mamą wsiadłyśmy na traktor, który zawiózł nas do miejscowości Wilczęta w gminie Młynary, gdzie mieliśmy teraz mieszkać. Brat z ojcem musieli cały nasz dobytek doprowadzić oddzielnie, pieszo. Zajęło im to kilka godzin. Dla nas pełnych strachu. Bo jak im się stanie coś złego albo zabłądzą? Co, jak zostaniemy na noc same? Kiedy zobaczyłyśmy ich po zachodzie słońca, odetchnęłyśmy z ulgą, choć czekała nas noc pod gołym niebem – wspomina moja rozmówczyni.

Dom, przy którym wysadzono Ninę i jej mamę, nie miał okien i drzwi, a w środku było pełno gruzu. To niejedyne jego wady. Lokal miał już lokatorów: rodzinę przesiedleńców, która trafiła tu nieco wcześniej. Żal jej było Nowaków, więc chociaż Ninę zaprosili na noc do środka. Nie chciała. Strach przed rozdzieleniem z bliskimi był silniejszy.

Nowego domu przyszło ojcu Niny szukać na własną rękę. Odpowiedzialni za opiekę nad przybyłymi powiedzieli mu: "Sami poszukajcie sobie lokalu w okolicy". Szukał. Jeden dzień, cztery, siedem, czternaście. Nie znalazł. Z bezsilności zażądał w gminie: "Albo nam coś dajcie, albo odeślijcie na nasze". No więc dali. Połówkę zajmowanego już domu, za to murowanego, z kuchnią i pokojem. Nowakowie nie mieli być tu jednak szczęśliwi. Nie spodobali się swojemu sąsiadowi.

– Wyzywał nas od Ukraińców, groził. Najgorzej było, gdy się napił. Kiedyś zostałyśmy z mamą w domu same. Zaczął walić w nasze drzwi i krzyczeć: "Czego was tu przygnało, Ukraińcy? Zabiję was". Mama zamknęła drzwi, ale bez trudu mógłby je wyważyć. Uciekłyśmy więc przez okno i schowałyśmy się w krzakach bzu. Przesiedziałyśmy w nich kilka godzin, aż do powrotu taty i brata – pani Nina bez trudu odtwarza przeszłość. – U sąsiadów pracowała Niemka w moim wieku. Właściwie powinnam powiedzieć służyła, bo Niemców pozostałych jeszcze na tzw. Ziemiach Odzyskanych polscy ochotnicy, przybyli na nie zaraz po wojnie, traktowali jak tanią siłę roboczą. Zaprzyjaźniłam się z tą Niemką. To od niej dowiedziałam się, że sąsiad kradnie nam ze strychu słoninę i cebulę. Rodzice uznali, że tak się nie da żyć. Więc tato znów szukał nam domu. W końcu znalazł. Był w nim pokój, korytarz, kuchnia. Nie było za to ani okien, ani drzwi, ani pieca. Wszystko trzeba było zrobić samemu. Więc tato nazbierał z różnych rozwalisk cegieł i pobudował piec. W listopadzie mogliśmy się już przeprowadzić.

Marzenia o "ciasnej" Polsce

W 1951 roku pani Nina wyszła za mąż. Tak jak kiedyś jej matka, tak i ona zrobiła to z dala od Polatycz. Tak jak kiedyś matka, tak i ona na męża wybrała chłopaka z rodzinnych stron. I wreszcie tak jak matka z bieżeństwa, tak i ona z akcji Wisła z mężem wróciła w nadbużańskie okolice.

Więcej przeczytasz w papierowym i elektronicznym wydaniu "Słowa" nr 30

Kamila Kolęda



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
KOMENTARZE
Autor komentarza: chyży rójTreść komentarza: niech najpierw szczepią psy i koty będąnce w niewoli w miescie,Dodatkowo właściciele nie sprzątają po swoich niewolnikach,Postawić strażnika miejskiego i niech wali mandaty,od tego jest.Data dodania komentarza: 21.11.2024, 10:57Źródło komentarza: Wścieklizna w natarciu. Wykryto ją u domowego psa i krowyAutor komentarza: chyży rójTreść komentarza: a to dlatego,bo trzeba używać i rozumu a im zabrakloData dodania komentarza: 21.11.2024, 10:48Źródło komentarza: Kierowała po alkoholu. Uderzyła w busaAutor komentarza: AndrzejTreść komentarza: Ja na temat specjalności.Byłem w wojsku 40 lat wstecz, na szkole młodszych specalistów i po niej zostałem dowódcą obsługi R-140 M.Myślałem że nie ma już tej specjalności,a to dlatego że taka radiostacja,tzn,anteny nadawcze wysyłają w eter tyle energii,że każdy może szybciutko zlokalizowac miejsce.Nawet wtedy,w latach 80 mówiono nam że każda rsdt.dużej mocy to ,,świeci jak zimny ogień odpalony z zupełnej ciemności'.Oczywiście były na radiostacji urządzenia do pracy zdalnej,chyba z odległości do 150m,ale nigdy tego nie ćwiczyliśmy.Więc jestem bardzo zdziwiony,że wojsko ciągle szkoli ludzi z alfabetu Morsa,jest to przestarzałe,przy dzisiejszej cyfryzacji.Data dodania komentarza: 21.11.2024, 10:33Źródło komentarza: Mistrz MMA w szeregach terytorialsów. To międzyrzeczaninAutor komentarza: BartekTreść komentarza: Nie sposób nie dostrzec emocji, jakie towarzyszą Twojej wypowiedzi, ale wydaje mi się, że przedstawiasz rzeczywistość w sposób nazbyt uproszczony i jednowymiarowy. Oczywiście, dorosłość wymaga odpowiedzialności, a założenie rodziny jest jej istotnym elementem, ale przecież nie jest to jedyna definicja dojrzałości czy wartości człowieka. To, że ktoś nie ma jeszcze rodziny, nie oznacza, że jego opinie na temat patriotyzmu, obronności czy poświęcenia nie mają znaczenia. Twoja krytyka młodych ludzi, którzy mówią o wojnie czy bohaterstwie, opiera się na założeniu, że każdy, kto nie doświadczył wojny, idealizuje ją i traktuje jako romantyczną przygodę. To spore uogólnienie. Faktycznie, są osoby, które mogą nie rozumieć w pełni, czym jest wojna, ale równie dobrze można powiedzieć, że ktoś, kto nigdy nie służył w wojsku, może mieć bardzo realistyczne i świadome podejście do tych spraw. Nie jest to czarno-białe. Co więcej, podkreślasz, że polska tradycja heroizmu, którą wiążesz z upadkiem I i II Rzeczypospolitej, jest przyczyną problemów naszego kraju. Nie sposób jednak nie dostrzec, że właśnie ta tradycja dała nam bohaterów, którzy walczyli o niepodległość i wolność – nie tylko w zbrojnych konfliktach, ale też w codziennej pracy, działalności politycznej i społecznej. Zgadzam się, że wojna to koszmar – brud, smród, krew i cierpienie. Nikt, kto naprawdę rozumie jej naturę, nie traktuje jej jako romantycznej przygody. Ale czy oznacza to, że nie powinniśmy o niej rozmawiać, przygotowywać się do obrony kraju, czy doceniać poświęcenia tych, którzy byli gotowi walczyć za swoje ideały? Krytyka młodych, którzy szukają swojego miejsca w tradycji wojskowej czy patriotycznej, wydaje się nieco niesprawiedliwa. To nie znaczy, że są naiwni – być może po prostu szukają sensu, który jest głęboko zakorzeniony w naszej historii i kulturze. Ostatecznie, odwaga i odpowiedzialność nie mają jednej definicji. Można być odpowiedzialnym i odważnym w rodzinie, ale również w służbie publicznej, w wojsku, czy po prostu w codziennym życiu. Każdy etap życia ma swoje wyzwania i nie powinniśmy deprecjonować jednych wyborów na rzecz innych.Data dodania komentarza: 21.11.2024, 09:01Źródło komentarza: Mistrz MMA w szeregach terytorialsów. To międzyrzeczaninAutor komentarza: chyży rójTreść komentarza: "dlatego, że", nieuku, zapamiętaj. Nie ma żadnego "dlatego, bo".Data dodania komentarza: 21.11.2024, 08:45Źródło komentarza: Kierowała po alkoholu. Uderzyła w busa
Reklama
Reklama