Helena S. mieszkała w małym drewnianym domku na skraju Miłolasu w gminie Kąkolewnica. Niedawno skończyła 88 lat. Była wdową, miała czwórkę dorosłych dzieci – dwie córki i dwóch synów – oraz gromadkę wnuków. – Zamożna nie jestem, z nikim się nie kłócę, to i czego mam się bać? – kwitowała namowy córek i synów, by sprzedała skromną gospodarkę i zamieszkała u któregoś z dzieci.
Kobieta cieszyła się we wsi sympatią, wszyscy zwracali się do niej "babciu". Chociaż rodzina systematycznie ją odwiedzała i proponowała, żeby przeprowadziła się do miasta, starsza pani wolała zostać w miejscowości, w której przyszła na świat. Mówiła, że starych drzew się nie przesadza. Mimo zaawansowanego wieku, cieszyła się dobrym zdrowiem i nie lękała się mieszkać sama pod lasem.
Myślał, że matka wyjechała
7 listopada 1998 r. Helena S. poprosiła mieszkającego po sąsiedzku Zdzisława Z. o naprawienie płotu w jej obejściu. Mężczyzna do pomocy wziął kolegę. W ciągu kilku godzin umocnili rozlatujące się sztachety. Jak się później okazało, Zdzisław Z. i Zbigniew R. ostatni widzieli staruszkę żywą.
W ciągu następnych dwóch dni jakoś nikt nie zwrócił uwagi na nieobecność Heleny S. Była już w wieku, kiedy rzadko wychodzi się z domu. Tym bardziej że na początku listopada nieoczekiwanie spadł śnieg. Trzeciego dnia, przed Świętem Niepodległości, odwiedził ją syn. Zastał zamknięte na klucz drzwi i pomyślał, że matka pojechała do którejś z córek. Chociaż opisywane zdarzenia miały miejsce przed niespełna 20 laty, była to jeszcze epoka "przedkomórkowa". Mężczyzna nie mógł zadzwonić do rodzeństwa i sprawdzić od ręki, co się dzieje z matką,
Okazało się, że Heleny S. nie było u żadnego z dzieci i do nikogo się nie wybierała. 13 listopada zaniepokojona rodzina przyjechała do niej do domu. Syn i córka zauważyli przez okno, że w pokoju panuje bałagan. Otwarta szafa, ubrania rozrzucone po podłodze. Z pomocą sąsiadów wyważyli drzwi. W środku poczuli mdlący odór. Znaleźli matkę leżącą na łóżku pod stosem ubrań wyrzuconych z szafy. Staruszka była martwa. Na jej głowie widniały krwawe rany od uderzeń. Wezwano policję.
Sekcja zwłok ustaliła, że Helena S. zginęła od kilku silnych ciosów zadanych w głowę twardym, tępym narzędziem. Nie żyła od kilkudziesięciu godzin. Wszystko wskazywało na to, że motywem brutalnego morderstwa był rabunek. Wprawdzie z mieszkania staruszki zginął jedynie komplet posrebrzanych łyżeczek, jednakże bałagan sugerował, że zabójca szukał kosztowności, których ofiara nie miała.
Podejrzany wnuczek
Pierwszym, którego policja podejrzewała o zabójstwo Heleny S., był wnuk ofiary, Marek S. Stwierdzono bowiem brak śladów włamania do drewnianego domku staruszki. Założono więc, że zbrodni dokonał ktoś, kogo Helena S. dobrze znała, skoro wpuściła go do mieszkania. Na przykład wnuk...
Następnie w kręgu podejrzanych znaleźli się mężczyźni, którzy naprawiali u staruszki płot. Obaj mieli jednak mocne alibi. Starsza pani zapłaciła im za pracę. Prosto od Heleny S. udali się do sklepu w Miłolasie i resztę dnia spędzili, popijając ulubione nalewki owocowe. Wrócili pijani do swoich domów.
Śledztwo utkwiło w martwym punkcie i po kilku miesiącach zostało umorzone przez Prokuraturę Okręgową w Białej Podlaskiej. Czynności dochodzeniowe były kontynuowane, lecz nie spodziewano się szybkiego wykrycia sprawcy zabójstwa. A jednak, przeszło rok później, morderca został zatrzymany. Dopomógł przypadek.
Fiat jechał bez świateł
Noc z 2 na 3 lutego 2000 r. była mroźna. Policjanci patrolujący radiowozem ulice Międzyrzeca Podlaskiego, mimo włączonego ogrzewania, kulili się z zimna. Miasteczko spało. Po oblodzonych chodnikach z rzadka przemykali się spóźnieni przechodnie. Uwagę policjantów przykuł biały fiat 125p. U progu trzeciego tysiąclecia aut tej marki było coraz mniej. A na dodatek kierowca fiata jechał bez włączonych świateł. Postawiono go sprawdzić.
Na dany znak posłusznie zjechał na pobocze, ale gdy poproszono go o dokumenty, wyskoczył z samochodu i szarpał się z funkcjonariuszami policji. Pasażer fiata otworzył natomiast drzwi z drugiej strony i zaczął uciekać. Obaj po paru minutach zostali obezwładnieni. Okazało się, że auto ukradli. Zatrzymanymi byli dwaj 21-latkowie mieszkający w Międzyrzecu Podlaskim: Arkadiusz D. i Kazimierz B., żołnierz służby zasadniczej, któremu ponad tydzień temu skończyła się przepustka z jednostki.
Noc spędzili w policyjnej izbie zatrzymań, a nazajutrz byli przesłuchiwani przez śledczych. Arkadiusz D., pasażer fiata, stwierdził w pewnym momencie, że ma policji do przekazania ważną informację: – Chodzi o morderstwo staruszki z Miłolasu z listopada 1998. Wiem, kto ją zabił – oświadczył.
Zakatrupimy go!
Zaczął opowiadać. Przeszło rok temu spotkał kolegę, Grzegorza B. Rozmawiali o tym i o tamtym, między innymi o zbrodni w Miłolasie, do której doszło zaledwie kilka dni wcześniej. – Ja wiem, kto jest mordercą – stwierdził Grzegorz B. Nie chciał zdradzić, kogo ma na myśli, ale po usilnych naleganiach kolegi w końcu powiedział: – To Kazik...
Chodziło o Kazimierza B. Tego samego, który prowadził skradzionego fiata 125p. Arkadiusz D. opowiadał dalej. Początkowo nie wierzył, że ich wspólny kolega dopuścił się zbrodni. Dopiero kilkanaście dni temu przekonał się, że Grzegorz niczego nie zmyślił. Kazimierz B. przyjechał na przepustkę z wojska. W dniu, kiedy mu się kończyła, upił się i nie pojechał do jednostki. Zamieszkał u Arkadiusza D. Częstym gościem w jego mieszkaniu był także Grzegorz B. Dobrana trójka spędzała czas na pijaństwie i uciechach. Szybko skończyły im się pieniądze i żeby je zdobyć, okradli kilka domków letniskowych pod Międzyrzecem Podlaskim. Łup był jednak marny. Kazimierz B. zaczął planować większy skok.
Słyszał, że ma kasę
Kazimierz B. podczas przesłuchania nie potwierdził, co prawda planów "skoku na dziadka" w Turowie, ale przyznał się, że okradł, wraz z Arkadiuszem D. i Grzegorzem B., kilka domków letniskowych. Gdy przesłuchujący spytali, czy coś jeszcze ma do powiedzenia, młody mężczyzna nabrał w płuca duży haust powietrza i odparł: – Tak, przyznaję się również do zabójstwa Heleny S.
Latem 1998 r. przyjechał do ojca, który po rozwodzie z matką mieszkał w Kąkolewnicy. Kazik przez przypadek usłyszał od kogoś, że w pobliskim Miłolasie mieszka starsza kobieta, która ma sporo oszczędności na książeczce PKO. Ponoć trzymała w domu tę książeczkę. Kazimierz B. dowiedział się, że chodzi o Helenę S. i od tej pory myśl o rzekomo majętnej staruszce nie dawała mu spokoju. Postanowił ją okraść.
Wcześniej wróciła
Czekał z tym ponad trzy miesiące. 7 listopada pojechał rowerem do Miłolasu. Rower zostawił w chaszczach koło stawu i podkradł się pod zabudowania Heleny S. Sąsiedzi kończyli naprawianie płotu. Ukryty w krzakach czekał, aż odejdą. Potem Helena S. wyszła na podwórko nakarmić kury. Nie zamknęła mieszkania na klucz. Kazimierz B. bez problemu dostał się do środka. Liczył, że starszej kobiecie obrządek zajmie co najmniej kwadrans, a on w tym czasie znajdzie jej książeczkę. Nie wziął pod uwagę, że Helena S. była, jak na swój wiek, sprawna fizycznie.
Włożył rękawiczki i zaczął plądrować pokój. Książeczki oszczędnościowej nie znalazł i zadowolił się posrebrzanymi łyżeczkami. Szukał dalej. Wtem Helena S. wróciła do domu.
– Krzyczała "ratunku, złodziej". Chciałem uciekać, ale bałem się, że może mnie później rozpoznać, więc chwyciłem z sieni siekierę i uderzyłem ją obuchem w głowę – wyjaśniał. Staruszka upadła i zaczęła jęczeć, więc zadał jej jeszcze kilka dodatkowych ciosów, po których przestała dawać oznaki życia.
Wychodząc z mieszkania, zamknął drzwi kluczem tkwiącym w zamku. Klucz wyrzucił razem z siekierą do stawu, przy którym ukrył rower. Wrócił do domu, a wieczorem wybrał się na dyskotekę. Nie miał wyrzutów sumienia. Był zły, że łup okazał się tak marny.
Całą historię przeczytacie w Słowie, nr 35
Mariusz Gadomski
Napisz komentarz
Komentarze