Swoimi wspomnieniami z dzieciństwa dzielą się z nami seniorzy z kilku miejscowości regionu.
Zapach pierwszych perfum od tatusia
Jedną z naszym rozmówczyń jest Bożenna Woźniak z Białej Podlaskiej.
– Pochodzę z rodziny bardzo licznej, bo było nas siedmioro rodzeństwa. Święta rodzinne wspominam bardzo dobrze. To były najpiękniejsze chwile dzieciństwa, kiedy wszyscy się spotykaliśmy. Nawet już później, w dorosłym życiu, kiedy mieliśmy swoje rodziny, każde święta spędzaliśmy u babci i u dziadka. To były święta niezapomniane. Choinka, Mikołaj, drobne prezenty – jak to za dawnych czasów – czy to chusteczka do nosa czy skarpetki, ale które sprawiały wielką radość. To wszystko było wspaniałe. Ten kult Wigilii, śpiewanie kolęd, modlitwy, ta tradycja niejedzenia do samej kolacji wigilijnej. To wszystko później przynieśliśmy do swoich domów – wspomina Bożenna Woźniak.
W dzień Wigilii wraz z rodzeństwem pomagała mamie przygotować świąteczny stół, a gdy na niebie pojawiała się pierwsza gwiazda, rodzina zasiadała do stołu, przed jedzeniem zawsze odmawiali modlitwę. Później dzielili się opłatkiem, zaczynając od najstarszej osoby. Tak było też później, gdy już w dorosłym życiu ona i jej rodzeństwo z rodzinami zjeżdżali się do rodzinnego domu.
Wychowywała się w licznej rodzinie i taką też założyła, bo ma pięcioro dzieci. Od 10 lat jest wdową, więc obecność dzieci podczas świąt Bożego Narodzenia czy też Wielkanocy jest dla niej bardzo ważna. – Synowe są spoza Białej i teraz dzielimy się tak, że jeśli święta wielkanocne dzieci spędzają u rodziców synowych, to w Boże Narodzenie spotykamy się u mnie. Mam już też czwórkę wnuków, więc jak spotkamy się wszyscy, to jest nas naprawdę sporo, co jest wspaniałe. Wspólnie śpiewamy kolędy, modlimy się, dzielimy się opłatkiem – opowiada.
Jako tradycyjne potrawy, które pojawiały się na jej rodzinnym stole w dzieciństwie, a które przygotowuje teraz swojej rodzinie, wymienia barszcz, uszka, pierożki, paszteciki, kluski z makiem. Muszą być też racuchy czy kompot wigilijny, również potrawy z grzybów. – Dzieci czasem mówią, że może bym coś zmieniła, ale to jest właśnie tradycja. Jest też oczywiście ryba – karp. W ciągu roku nie jem ryb, bo nie lubię, ale ten jeden raz w roku jem karpia. Nie zapomnę też smaku wigilijnego karpia mojej mamy. To była najlepsza ryba, jaka mogła być – wyznaje.
Jeśli natomiast chodzi o prezenty, to mówi, że były to skromne podarunki. – Prezent, który najbardziej zapadł mi w pamięci, to perfumy, które dostałam od tatusia już jako nastolatka. To były moje pierwsze perfumy. Ten zapach, tę nutkę, czuję do dzisiejszego dnia. Wiadomo, były i jakieś laleczki czy inne zabawki. Było nas siedmioro, tata pracował, więc człowiek cieszył się, jak dostał po siostrze jakieś ubranie, a jak dostałam pod choinkę jakąś bluzkę, tak typowo dla mnie, to była rewelacja – podkreśla pani Bożenna.
Tradycje z domu rodziców kultywuje teraz, gdy dzieci zjeżdżają do niej na święta. – Teraz ja jestem mamą, już 70-letnią babcią, to, że się spotykamy, że dzieci chętnie do mnie przyjeżdżają ze swoimi rodzinami, to jest właśnie ten kult wyniesiony z domu, że rodzina trzyma się razem – zaznacza Bożenna Woźniak.
Złote jabłka i płonąca choinka
Swoimi wspomnieniami z dziecinnych lat dzieli się również 78-letnia Alina Wygodna, która pochodzi ze wsi Kopytów, a później zamieszkała w Kostomłotach.
– Wspomnienia, wspomnienia i wspomnienia. Pamiętam to dzieciństwo, które było takie, porównując do chwili obecnej, ubogie. W dzień Wigilii tata szedł do lasu po drzewko. Świerków nie było, ale była sosna. Spędzaliśmy razem czas, wybierając choinkę w dniu wigilijnym, a później ją ubierając. To był nasz taki rytuał. Zawsze było też sianko pod obrusem na wigilijnym stole. Oczywiście wtedy nie było żadnych prezentów, ale byliśmy szczęśliwi, że byliśmy wszyscy razem, całą gromadką. Na stole były staropolskie potrawy, staraliśmy się, żeby było ich 12. Święta spędzaliśmy tylko w gronie najbliższych, czyli czwórka dzieci i rodzice – opowiada pani Alina.
Z dzieciństwa zapamiętała następujący obraz. – W kopczyku rodzice przechowywali jabłka, a my jako małe dzieci, w oknach wyglądaliśmy jak tata wyciągał je ze słomy, podobnie przechowywało się ziemniaki, ale pamiętam tę radość, gdy tata przynosił te jabłka, one były takie piękne, złote. Tak jak później były cytrusy, tak wtedy największą radość sprawiały świeże jabłka, z własnego drzewka owocowego – wraca pamięcią do minionych lat.
Ma też jeszcze kolejną, bardziej dramatyczną opowieść z dzieciństwa. – To był pierwszy dzień świąt, rodzice byli zmęczeni, więc po śniadaniu położyli się spać. A wiadomo, za czasów mojego dzieciństwa na choince mocowało się takie prawdziwe świeczki, które się paliło oraz anielski włos. Ja szczęśliwa przy tej choince zaczęłam zapalać świeczki i cieszyć się. W pewnym momencie fuuu, poszło wszystko z ogniem. Szybko uciekłam z domu, pamiętam, że schowałam się w stodole i ukryłam w sianie. Rodzice oczywiście zerwali się, zaczęli gasić, ale ja już nie byłam świadkiem tego, co tam się działo w domu, bo długo nie wychodziłam z ukrycia. Rodzice zaniepokojeni zaczęli mnie szukać, bałam się, ale kary nie było. To wspomnienie jest ze mną do dziś, nieraz opowiadałam o tej sytuacji moim dzieciom – przyznaje pani Alina.
WARTO PRZECZYTAĆ:
- "Konkurs "Migawki z Podlasia". Upamiętnili dorobek Adama Trochimiuka
- Studenci Akademii Bialskiej będą mogli odbyć płatny staż
Dodaje, że z wiekiem święta wyglądały inaczej, przychodziły kolejne etapy życia, założyła swoją rodzinę, pojawiły się dzieci. Starała się, by zapewnić im wszystko, co najlepsze. Dziś dzieci przyjeżdżają do niej na święta Bożego Narodzenia. – Moja rodzina niespecjalnie lubi ryby. Jedzą je z rozsądku, symbolicznie, więc teraz na wigilijnym stole pojawia się tylko śledzik, by podtrzymać tę tradycję – mówi Alina Wygodna. Sama z dzieciństwa najlepiej zapamiętała smak klusków z makiem. – To było słodkie, a dzieci lubią słodkie smaki. Zawsze były też racuchy, jakiś kisiel, kompot z suszu. Teraz na naszym stole również króluje minimalizm i tradycja. Wielkie wzięcie mają u mnie uszka i barszczyk, wnuki, podobnie jak zięć, lubią paszteciki. Zawsze tych 12 potraw się nazbiera – wymienia i dodaje, że wszyscy z niecierpliwością czekają na otwieranie prezentów, zwłaszcza jej wnuki. Każdy otwiera swój prezent z namaszczeniem, wszyscy przyglądają się z ciekawością, kto co dostał. – Pojawiają się brawa, jest bardzo miło i sympatycznie. To taka nasza tradycja. Mąż nie żyje już od 25 lat, ale dopóki ja będę żyła, to tak będzie. Święta Bożego Narodzenia mają wielką wartość – podkreśla Alina Wygodna.
Kolędowanie z szopką i łyżwy nad Bugiem
Jan Mackiewicz obecnie mieszka w Białej Podlaskiej, ale dzieciństwo spędzał w Kodniu, z rodzicami i trzema braćmi.
– Do świąt przygotowywaliśmy się tradycyjnie, większość obowiązków oczywiście spadała na rodziców, ale angażowali mnie i moich braci do jakichś prac, bo pomoc była niezbędna. Święta Bożego Narodzenia kojarzyły nam się jednak najbardziej z kolędą, z chodzeniem z szopką, chodzeniem z gwiazdą.I to właśnie najlepiej zapamiętałem z moich młodzieńczych lat, czasów szkoły podstawowej – opowiada pan Jan.
Wspólnie z braćmi rozpoczynali kolędowanie od rodziców, to była taka generalna próba kolędowania przed wyruszeniem do kolejnych domostw. Śpiewali zazwyczaj tradycyjne kolędy jak “Przybieżeli do Betlejem” czy “Wśród nocnej ciszy”. – To było takie preludium. Rodzice dawali nam jakieś drobne pieniądze, po czym obchodziliśmy z szopką, którą zrobił nam tata, najbliższą rodzinę – wspomina. A jak ona wyglądała? To była konstrukcja zwieńczona dachem u góry, w jej wnętrzu na ruchomej obręczy, były wycinane z kartonów figurki np. Pan Jezus czy baranek. U podstawy był kwadrat o boku około 40 cm. – W środku stała paląca się świeca, która rzucała cień na tę szopkę, która była oklejona na zewnątrz kolorową, karbowaną bibułą – opisuje Jan Mackiewicz. Dodaje, że wykonanie takiej szopki zajmowało sporo czasu, bo m.in. materiały, w tym kleje, nie były tak łatwo dostępne jak dziś. – Kombinowało się różnie, a najciekawszą rzeczą było, że wewnątrz ta paląca się świeca niejednokrotnie się przewracała i i niejednemu szopka się spaliła. Na szczęście mi się to nie zdarzyło – wyjawia pan Janek, który z czterech braci był najstarszym i często uczestniczył w kolędowaniu.
– Najchętniej chodziło się do ludzi zamożnych typu kierownik szkoły, żeby jednak zebrać trochę grosza. Grup kolędniczych było dużo, a chętnych do dawania pieniędzy mniej, więc była taka rywalizacja pomiędzy kolędnikami. Pamiętam, że pod domem kierownika szkoły podstawowej w Kodniu pana Jagielaka, zacnego człowieka, zawsze stała kolejka kolędników, bo on dawał nawet po 5 złotych, co wtedy było niemałą kwotą – wspomina Jan Mackiewicz, który swoje pierwsze kolędnicze utargi przeznaczył na zakup łyżew. – W Kodniu był jeden sklep, w którym było mydło i powidło, nie mogłem się doczekać kiedy go otworzą, bo miałem pieniądze, a w czasie świąt sklepy były zamknięte. Bardzo chciałem mieć łyżwy, które wtedy przykręcało się do butów takimi łapkami, gdy zrobiło się to za mocno, podeszwy się odkształcały, a buty niejednokrotnie były nie do odratowania – przekazuje. Na łyżwach zjeżdżał z górki przy kodeńskiej szkole podstawowej, w stronę Bugu, przez rzekę Kałamankę. – Gdy już miałem te 13-14 lat, to ja już sobie z górki na łyżwach potrafiłem zjechać, a to był spory wyczyn, bo była dość wysoka – przypomina.
Jeśli chodzi o wigilijny stół, to pojawiały się na nim tradycyjne potrawy. – Mieliśmy też taki zwyczaj, że przyjmowaliśmy w naszym domu na święta całą rodzinę mojej mamy, czasem też taty. Było nas sporo, był ciągły ruch i gwar, cały czas coś się działo, dlatego święta były dla nas wielką atrakcją. Mieliśmy bowiem kontakt ze wszystkimi swoimi rówieśnikami, kuzynami. Czasem na stole była też oranżada, co nie było wtedy takie pospolite – opowiada. Pan Jan ma troje dzieci i jak przyznaje, zawsze starał się organizować święta podobnie, jak spędzał je w dzieciństwie. – Zawsze na Wigilię przyjeżdżają do mnie moje dzieci i spędzamy ten czas rodzinnie – kończy opowieść.
Saniami na pasterkę przez śnieg i mróz
Maria Hordejuk pochodzi z okolic Łomaz. To tam jej rodzice prowadzili niegdyś duże gospodarstwo. – Gdy byłam małym dzieckiem zimą były bardzo duże mrozy i śniegi. My mieszkaliśmy daleko od lasu, ale pamiętam, że mój tatuś pokazywał mi, że wilki podchodziły pod budynki, szukając pożywienia. Takie były mrozy. Do świąt Bożego Narodzenia rodzice przygotowywali się dużo wcześniej. Piekli ciastka, takie kręcone przez maszynkę. To była nasza tradycja, później makowce. To wszystko czekało na święta – opowiada pani Maria.
Jak wspomina, za czasów jej dzieciństwa nie było jeszcze wszędzie prądu, więc wszystko było przyrządzane wieczorami przy świetle lamp naftowych.
– W dzień Wigilii, mój tatuś na początek przynosił snopek dorodnego zboża. Witał się pozdrowieniem chrześcijańskim. Mieszkanie już było wysprzątane, wszystko było gotowe do wieczerzy. Mama wszystko przygotowywała, choć i my jej również pomagaliśmy. Na początek dzieliliśmy się opłatkiem składaliśmy sobie życzenia. W kątku stała przybrana choinka, a na niej nie było lampek, takich jak są teraz, ale były małe świeczki z lichtarzykami, więc trzeba było bardzo uważać, żeby choinka się nie zapaliła – opowiada Maria Hordejuk.
Dodaje, że na choince wieszano ozdoby z bibuły, bombki, a drzewko wyglądało przepięknie. Nie zawsze był to świerk, bo w naszym regionie świerków kilkadziesiąt lat temu było mało. Była to raczej sosna, którą tata Marii przynosił z lasu i którą później razem ozdabiali.
Z wigilijnych potraw seniorka najmniej lubiła kisiel z owsa. – Mama go przyrządzała, bo to była tradycyjna potrawa, ale nigdy go nie lubiłam i później u siebie w domu tego nie robiłam. Były też posiłki z makiem, śledzie i inne ryby, bo przez naszą posesję to na długości z półtora kilometra płynęła rzeka. Mieliśmy taki specjalny basen, który zrobili mój tata i stryjek, dzięki czemu mieliśmy własne ryby, nie musieliśmy ich kupować. Było ich naprawdę dużo. Obowiązkowo były też racuchy – opowiada. Wyjaśnia, że jej rodzice tłoczyli też samodzielnie olej z lnu i konopi, którego później używali do wigilijnych potraw, okrasy. Pieczywo piekli w domowych piecach. – Te bułki były tak pięknie wypieczone, jeszcze do dzisiaj czuję ich smak. Moja mama siała też mak, którego później używała do wypieku makowców. Tego maku było na kilogramy. Dużo tego wszystkiego było, takich zbiorów z własnego gospodarstwa – wymienia Maria Hordejuk.
Wspomina, że mieli też konie, które jej tata tuż po wieczerzy wigilijnej zaprzęgał do sań. – Mieliśmy takie piękne, dekoracyjne wyjazdowe sanie. Mój pradziadek robił piękne bryczki i dorożki, był kołodziejem. Mama nas otulała, bo mrozy były bardzo duże, wsiadaliśmy wszyscy na sanie i jechaliśmy do kościoła na pasterkę. Słychać było dzwony z kościoła w Łomazach, które były głośne i takie piękne, zresztą do dziś dzwonią. Nie zapomnę też gałęzi drzew całych w śniegu, który obsypywał się na nas, gdy obok nich przejeżdżaliśmy. Śnieg leciał też na nas z końskich kopyt, dzwonki dzwoniły, to była dla nas prawdziwa przygoda – opowiada z uśmiechem seniorka.
Święta spędzała w gronie najbliższej rodziny: rodzice, dwoje dzieci i stryjek. Często też chodzili w odwiedziny do dalszej rodziny. Śpiewali wiele kolęd, a każdy miał swoją ulubioną. – Moją była “Przybieżeli do Betlejem”. Później, gdy należałam do chóru przy parafii Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Białej Podlaskiej, na Brzeskiej, gdy śpiewaliśmy tę kolędę, to przypominały mi się święta i lata dziecięce – przyznaje. W prezencie zazwyczaj dostawała słodycze. – Mama próbowała schować przed nami prezenty, ale jak to dzieci, zawsze próbowaliśmy je znaleźć wcześniej. To był wspaniały czas, bardzo cieszyliśmy się świętami – podkreśla na koniec pani Maria.
Gdy tata przynosił kolędę, zasiadali do stołu
O tym, jak wyglądały święta Bożego Narodzenia w jej rodzinnym domu opowiada również Helena Bojarczuk, która obecnie mieszka w Białej Podlaskiej, ale dzieciństwo spędziła w Mokranach Starych. – Nas było w domu pięcioro. Ja byłam w środku. Miałam dwie starsze siostry i dwóch młodszych braci. Tatuś był gospodarzem. Zawsze czekaliśmy na kolędę, którą zrobił w stodole, ze zbóż, z siana. To było taki mały snopek i był bardzo ważnym elementem, bo już jak tatuś przyszedł z kolędą, wszystko na stole wigilijnym było gotowe i po chrześcijańskim powitaniu, siadaliśmy do kolacji – wyjaśnia pani Helena.
Kolację przygotowywała przeważnie jej mama, ale gdy były z siostrami już starsze, to oczywiście jej we wszystkim pomagały.
– Dania były postne. To ryby, zupa grzybowa, bardzo dobra zresztą, na którą czekaliśmy. Poza tym naleśniczki, racuszki. Przed jedzeniem odmawialiśmy modlitwę, pod obrusem było sianko, a przy stole wolne miejsce i talerz dla niespodziewanego gościa. Pamiętam, że raz taki ktoś nam się przytrafił. Myśmy go przyjęli, ale to był człowiek ze wsi, który który był szewcem, przyniósł nam jakieś naprawione buty, ale wcale się nie spieszył do domu. Zobaczył, że u nas jest Wigilia i został przez jakiś czas – snuje opowieść Helena Bojarczuk.
Gdy już posprzątali po kolacji, zaczynali śpiewanie kolęd. – Mieliśmy w domu kantyczkę z kolędami. To była wspaniała rzecz. Później przychodził Mikołaj, były prezenty. Moim najlepszym prezentem, który mi tak utkwił w pamięci, a miałam wtedy kilka lat, były kapcie, ciepłe kapcie, takie bambosze, tak się u nas na nie mówiło. Boże, jaka ja byłam szczęśliwa, że te kapcie Mikołaj mi przyniósł. A za Mikołaja zawsze ktoś się przebierał, ale jak byliśmy mali to myśleliśmy, że to prawdziwy święty Mikołaj – wspomina pani Helena. Dodaje, że jej bracia kiedyś dostali saneczki, a prezenty zawsze były użyteczne, nie były to zabawki, a raczej książki czy inne drobiazgi. Na pasterkę, podobnie jak u Marii Hordejuk, rodzina pani Heleny jechała bryczką, zaprzęgniętą w konie. – Mieliśmy taką fajną bryczkę, a koń miał uczepione janczary, czyli dzwonki. Och, jaka to piękna była wyprawa na pasterkę do Malowej Góry. Coś wspaniałego – wspomina z uśmiechem pani Helena.
Choinkę w jej rodzinnym domu zawsze ubierało się w dzień Wigilii, nigdy wcześniej. Wraz z rodzeństwem wieszała na niej ciasteczka, podłużne cukierki, jabłuszka z przydomowego sadu czy orzechy w pazłotkach. I oczywiście woskowe świeczki.
Na pierwszy dzień świąt rodzina Heleny Bojarczuk zasiadała do uroczystego śniadania, a na stole były już dania mięsne. – Tak się czekało na te kiełbasy, szynki, baleron. Bo dawniej wiadomo, takie wędliny były tylko od święta – mówi na koniec.
Napisz komentarz
Komentarze