Marcin Koszołko odwiedził 60 państw na świecie, najdalej był we wschodniej Indonezji - w Papule, w Stanach Zjednoczonych, Chinach, Mozambiku i Kambodży. Przyznaje, że miał wiele przygód w czasie podróży. Do największych zalicza przeprawę przez dżunglę w Papui indonezyjskiej, która trwała dwa tygodnie.
Przeprawa przez dżunglę
- Poleciałem małym samolotem na środek dżungli, żeby rzekami przepłynąć na ląd. W dżungli nie ma żadnych dróg, więc udałem się nad rzekę i tam czekałem na pojawienie się łodzi. Rozmawiałem z tubylcami, żeby mnie zabrali, nie zawsze się to udawało, ale w większości zgadzali się pomóc mi w przeprawie. Przez trzy dni płynąłem z przerwami na nocleg, aż zaczęła opadać woda, wtedy zacząłem się obawiać, że dalej nie wyruszę i będę musiał czekać na deszcz - wspomina Marcin Koszołko. Dodaje, że przez trzy dni czekał na podniesienie się stanu wody. - Poznałem miejscowych i u nich mieszkałem, byli bardzo mili, nie chcieli ode mnie pieniędzy, wykazali bardzo dużą gościnność. - Wioski są zbudowane na palach, które znajdują się w wodzie. Następnym razem czekałem dwa dni, ostatecznie namówiłem lokalsów, żeby mnie podwieźli swoją łódką, w zamian za opłatę za benzynę. W końcu trafiłem do domu kobiety, która chodziła półnago, nie wiedziała ile ma lat, nic nie magazynowała, bo w dżungli wszystko psuje się bardzo szybko, więc co dnia wychodziła i szukała pożywienia, miała jedynie mąkę zrobioną z sorgo. Nie mierzyła czasu, nie wiedziała, kiedy się urodziła, nie mówiła nawet po indonezyjsku - opowiada podróżnik. Dodaje, że to region, w którym kiedyś żyli ludożercy, ale teraz już ich nie ma, ale przyznaje, że wśród starszych osób są takie, które posmakowały kiedyś ludzkiego mięsa. - Można znaleźć czaszki, ale raczej takie rzeczy już się nie dzieją - stwierdza wojażer. Wskazuje, że do tego regionu przyjeżdża 20-30 turystów rocznie. - Przez dżunglę szedłem z przewodnikiem, ale były obawy, bo jechałem w dzikie, nieznane miejsce - zauważa. Przekazuje, że w dżungli są sklepy obwoźne, ale trudno było o jedzenie, bo Marcin Koszołko nie je mięsa. - Warzywa były drogie, bo nie ma tam ziem uprawnych, niemal wcale. Pomidory czy papryka były przewożone przez łodzie z większych miast. Wyprawa wymagała odwagi, ale spotkałem samych przyjaznych ludzi - zaznacza.
Mieszkał w Chinach i Indonezji
Przyznaje, że najbardziej podobało mu się w Indonezji. - Wystarczy wyjechać na inne wyspy niż Bali, by znaleźć się z dala od turystyki zorganizowanej. Poruszałem się transportem publicznym, nocowałem u miejscowych, więc była to dla mnie przygoda. Dlatego zamieszkałem tam na prawie pięć lat. Drugim krajem, który bardzo lubię są Chiny, gdyż są piękne i nieodkryte. Tam też mieszkałem ok. pięć lat. Chiny mają przepiękną przyrodę i są bardzo różnorodne - mówi Marcin Koszołko. Wskazuje, że bardzo podoba mu się też w Iranie. - Nigdzie nie spotkałem tak przyjaznych ludzi jak tam - podkreśla. Pytany o egzotyczne potrawy, których spróbował, odpowiada, że nie je mięsa, owoców morza, ani ryb. - W Indiach wszędzie jest dostęp do wegetariańskiego i wegańskiego jedzenia. Na każdym rogu można spotkać bary i restauracje, gdzie można smacznie zjeść, więc tam najłatwiej mi się podróżowało - zauważa.
Jego zdaniem najciekawsze są zwyczaje pogrzebowe. - W Tybecie przyniesiono ciało do miejsca pochówku, nagie, rzucono je na ziemię jak worek ziemniaków, następnie pewien człowiek pociął to ciało na kawałki siekierą. Następnie mnich odprawił rytuał, po nim na ciało rzuciły się sępy, które już czekały na swoją kolej. Później człowiek, który pociął ciało, przyszedł i rozbił kości, by sępy zjadły wszystko. Została tylko czaszka, która trafiła na półkę pod sufitem w świątyni - mówi podróżnik. Wskazuje, że z kolei w Indonezji chowa się zmarłych z przepychem. - Większości na to nie stać, więc chowają zmarłych tymczasowo, a później urządzają pogrzeb. Jeżeli osoba miała wysoki status społeczny musi mieć pogrzeb, na którym zostanie zabitych wiele bawołów. Stąd w tym regionie te zwierzęta hodowlane są bardzo drogie. Byłem na małym pogrzebie, na którym zabito ok. 10 bawołów, a na zamożniejszych pogrzebach zabija się ich ok. 30, szczególnie cenne są białe bawoły - relacjonuje wojażer. Dodaje, że pierwszego dnia pogrzebu w Indonezji zabija się świnie i piecze, goście przynoszą prezenty, kolejnego bawoły. - Trzeciego dnia wszyscy piją i śpiewają, niosąc w trumnie ciało, co wygląda jak procesja. Wówczas nie ma już żałoby. Ciało umieszcza się w wydrążonej skale - opowiada.
Podróże z papierową mapą
Nie ukrywa, że do podróżowania skłania go ciekawość, chęć odkrywania czegoś nowego. - Jednak, to nie wystarczy, musi być coś więcej. Jako młoda osoba, nie mogłem jeździć bo mojej rodziny nie było na to stać, ale kiedy zacząłem naukę w liceum postanowiłem podróżować autostopem i pociągami, zdarzyło mi się spać na dworcach. Powoli rosło we mnie pragnienie dalszych podróży, ale nie przyszło mi wtedy do głowy, że będę włóczył się przez dwadzieścia lat - mówi Marcin Koszołko. Dodaje, że studiował socjologię, więc studia przyczyniły się do pogłębienia chęci przemieszczania się i poznawania nowych kultur. W końcu podróże stały się jego stylem życia, który jest ciężko zmienić. - Próbowałem podjąć regularne prace, ale nie przynosiło mi to satysfakcji - stwierdza.
Wyjaśnia, że zdobywał szczyty powyżej 5 tys. n.p. m. i próbował raftingu, czyli spływów pontonowych po rwących rzekach, ale najbardziej fascynuje go odwiedzanie odludnych miejsc. Początkowo, gdy nie było internetu lub był trudno dostępny, czytał książki o podróżach, m.in. o historii Afryki i innych kontynentów. Nic nie można było zarezerwować, jak się to robi teraz, więc chodził z papierową mapą od hotelu do hotelu i pytał o nocleg w pokoju. - Obecnie jeśli ktoś ma odwagę, może podróżować bez przygotowania, z telefonem w ręku - mówi podróżnik. Dodaje, że szuka miejsc, by ominąć tłumy turystów, chociaż odwiedza też najważniejsze atrakcje w danym kraju. - Jeżdżę zazwyczaj niskobudżetowo, sypiam u lokalsów lub w namiocie, podróżuję autostopem - wyjaśnia. Przyznaje, że w Iranie był chętnie zapraszany do domów lokalnych mieszkańców, u których zawsze wiele dowiadywał się o ich kulturze. Zna oprócz polskiego, indonezyjski, chiński, angielski i rosyjski. - Uczenie się chińskiego był trudne, ale jestem w stanie wszystko załatwić w tym języku. Obecnie też organizuję grupowy wyjazd do Chin oraz drugi do Gruzji. Z tego się utrzymuję, łączę hobby z pracą. Zdarzało mi się też nauczać języka angielskiego zagranicą - tłumaczy.
Jego najdłuższy lot trwał dwanaście godzin, wówczas leciał do Los Angeles, a jego najdłuższa podróż trwała dwa lata, nie biorąc pod uwagę mieszkania w Chinach czy Indonezji. Zawsze chciał pojechać do Pakistanu, Afganistanu i Tadżykistanu, gdzie planuje się udać wiosną.
Napisz komentarz
Komentarze