Młody, 24-letni Janek Staniak 8 stycznia 1944 roku wyszedł z domu, aby odwiedzić swoich rodziców w Radzyniu Podlaskim. Nigdy tam nie dotarł, nie wrócił też do domu. Ani jego rodzice, ani młoda żona nie wiedzieli, co się stało. Po kilku tygodniach przyszło zawiadomienie od władz wojskowych, zaadresowane do jego ojca, że syn "poległ na polu chwały".
Prawdę o aresztowaniu dziadka odkrył po siedemdziesięciu latach jego wnuk. – Historia ta interesowała mnie od dziecka. Wszyscy mieli dziadków, którzy opowiadali wnukom o wojnie. Mnie nie miał kto opowiadać, bo dziadek nie żył – wspomina Krzysztof Szczepaniuk.
Nie mieszka już w Siedlanowie, jest kolejarzem w Świdniku. Często zagląda jednak do rodziny pod Radzyniem. Jego poszukiwania zaczęły się od zawiadomienia o śmierci. – W domu było zaświadczenie o śmierci, przysłane przez władze wojskowe. Babcia niewiele potrafiła mi powiedzieć. Pismo przyszło do mojego pradziadka, że jego syn zginął śmiercią bohatera na polu chwały. To jest agitacja komunistyczna. Pisali tak, aby trochę osłodzić rozpacz. A oni sami wysłali ich na pewną śmierć – mówi.
Nie chciał służyć w Armii Ludowej
Jednak po kolei. Historia tragicznej śmierci Jana Staniaka zaczyna się od momentu, gdy nie stawił się do wojska. Aby zrozumieć tę decyzję, trzeba przypomnieć ówczesną sytuację społeczno-polityczną i to, jak postrzegana była Armia Ludowa. – To tak, jakby teraz przyjechał oficer werbunkowy, kazał zaciągnąć się do wojska i wyjechać walczyć w Afganistanie. Młodzi ludzie nie chcieli walczyć w takiej armii. Zupełnie inaczej niż we wrześniu 1939 roku, kiedy trzeba było bronić kraju przed agresorem – mówi pan Krzysztof.
Teczka dziadka Jana z Instytutu Pamięci Narodowej zawiera m.in. jego zeznania i wyrok sądu wojskowego, który dostał za uchylanie się od służby wojskowej, wydany na podstawie kodeksu karnego Wojska Polskiego. Zamiast do więzienia, trafił do kompanii karnej. – Proponowali im walkę u boku sojuszniczej Armii Radzieckiej, a tak naprawdę chodziło o to, żeby pozbyć się tych młodych ludzi, żeby później nie przeszkadzali – mówi jego wnuk.
Aneta Franczuk
Więcej w papierowym i elektronicznym wydaniu "Słowa" nr 3.
Napisz komentarz
Komentarze