Warszawa, metro Wilanowska, rok 2015. Setki ludzi mijają się bezwiednie po peronie. Zaprogramowani pędzą z jednego punktu do drugiego. Między nimi stoi on, muskularny, barczysty mężczyzna z długą brodą. Bardziej przypomina drwala niż muzyka. Podnosi akordeon, pierwsze dźwięki płyną w głąb tunelu. Zaczyna śpiewać. Ludzie zatrzymują się, jakby magiczną siłą zostali wyrwani z Matrixu. Jednak za chwilę nadjeżdżający pociąg zabiera ich ze sobą. Przychodzą kolejni. Zmarznięty czuje, jak zimne powietrze przenika na wskroś, ale uśmiech nie schodzi mu z twarzy.
Kołczyn, niewielka miejscowość położona w gminie Rokitno, niedaleko Malowej Góry, rok 1989. Witold Mikołajczuk, jako ośmioletni chłopiec, przyjeżdża tu z mamą z Żar, miasteczka przy zachodniej granicy. Osiadają tu, gdzie mieszkali ich przodkowie. Chłopiec od razu czuje, ze należy do tej ziemi. Tu kształtuje się w nim wrażliwość typowa dla wschodnich kresów, która znajdzie później odzwierciedlenie w jego muzyce.
Gitara na Gwiazdkę
Nauczyciel muzyki w szkole podstawowej, do której zaczyna uczęszczać, mówi, że Witek ma dobry słuch. – Nazywał się Ryszard Kotowski, grał na skrzypcach i organizował dodatkowe zajęcia muzyczne. Kiedy miałem 12 lat, dostałem na Gwiazdkę od rodziców gitarę. Myślę, że to był moment, który naznaczył moją dalszą historię. Mama kupiła mi książkę z akordami. Byłem samoukiem, ze słuchu wszystko grałem. Z czasem zacząłem występować w duecie z nauczycielem na różnych szkolnych uroczystościach.
Jednak to były takie czasy, że nikt się specjalnie nie zastanawiał na wsi, kto ma do czego talent. Najważniejsza była praca, żeby jakoś wiązać koniec z końcem, bo w żadnej rodzinie się wtedy nie przelewało. Witold był po prostu chłopakiem jednym z wielu, który coś tam sobie robił. Ale nikt się temu nie przyglądał. Proza życia zwyciężała: ciężka praca, nauka i dojazdy do szkoły.
Niedosyt
Gdy poszedł do liceum im. J. I. Kraszewskiego, nie miał możliwości rozwijać się muzycznie. Po lekcjach przed odjazdem PKS-u do domu przemykał ulicami Białej do sklepów muzycznych, żeby choć przez chwilę postukać na klawiszach pianina, o którym marzył, a na które rodziców nie było stać.
– Na przełomie trzeciej i czwartej klasy założyliśmy z kumplami zespół rockowy, który nazywał się Śrubokręt. Graliśmy covery na kilku rockotekach, mieliśmy też swój występ na studniówce – wspomina.
Czuł niedosyt. Jego artystyczna dusza potrzebowała jakoś się wyrazić. Szukał drogi. Ale wszyscy podcinali mu skrzydła. Mówili: Zejdź na ziemię! Funkcjonował w realiach małej społeczności, dla której wtedy jedynym artyzmem była msza niedzielna i śpiewanie w kościele. Nie znalazł u nikogo wsparcia ani zrozumienia, gdy powiedział, że chce zostać artystą.
Uśmiercona pasja
Pory roku przemijają tu niezauważalnie. Nie ma tego powietrza i tych kolorów. Dlatego ciągle wraca nad Bug na żniwa i sianokosy. Chodzi do lasu, uwielbia patrzeć na pola. Mieszka w Warszawie, może dużo zarabiać. Kupuje płyty, wieżę, nową gitarę, ale zajmuje się tylko interesami.
– Uznałem, że rozdział pod tytułem muzyka jest już zamknięty, że to była pasja młodego chłopaka. Nagle dopadła mnie jakaś choroba starcza. Nie czułem się szczęśliwy. W ogóle mnie nie bawiły te zasady gry, jeśli chodzi o egzystencję i to, co oferuje ten świat z betonu - mówi.
Dlatego zgłosiłem się jako wolontariusz muzyczny i zaczął uczyć za darmo muzyki dzieci w szkole podstawowej. - Widziałem, jak bardzo kuleje polska edukacja i że nic się nie zmieniło od moich czasów. Nadal nie pozwala się dzieciom rozwijać tak, jak podpowiada im serce, a talenty są tłamszone przez system ekonomiczno-edukacyjny - zauważa.
Postanowił pokazać, że w wieku 30 lat można na nowo obudzić w sobie pasje i predyspozycje, z którymi się rodzimy. Zmotywowało go do tego spotkanie z Dominiką, piękną skrzypaczką, grającą na ulicy. Po rozmowie z nią następnego dnia stanął w centrum Warszawy z akordeonem w dłoniach.
Zamknięty rozdział otwarty na nowo
Akordeon kupił od nauczyciela. To był stary rosyjski model z lat 40., z historią, z duszą, robiony przez polskiego zesłańca na Syberii. Na początku grał standardy. Pierwszy własny utwór powstał zupełnie przypadkiem. – Mamy kredyt hipoteczny we frankach. Zadzwoniła Pani z banku, że jest zaległa rata. Grałem akurat na gitarze jakiś drift i ułożyłem rym: "spóźniona rata, dzwoni Renata". I tak powstała pierwsza piosenka "Rata Renata Krata" o frankowiczach. Poszedłem z nią do metra, sprawdzić, jak ludzie zareagują. Ich pozytywny odbiór bardzo mnie zmotywował - opowiada.
W ciągu roku powstały 32 kompozycje. – Uważam, że w prostocie jest piękno. W procesie tworzenia przyświeca mi cel, żeby była to melodia, która wpada w ucho, którą można powtórzyć, do której ludzie będą wracać i którą będą mogli nucić pod nosem. Są w niej elementy ludowości, ale zaaranżowane tak, żeby było czuć oddech nowoczesności.
Z gitarą na ulicę
Całkowicie zrezygnował z pracy zawodowej na rzecz muzykowania na ulicy. – Na początku nie przyznawałem się rodzinie, że siedzę na ulicy i gram. Niestety, większość ludzi odbiera to jako żebractwo, a nie sztukę. Myślą: albo jesteś wariatem, albo żebrakiem, ale na pewno nie artystą. Ale uparłem się. Postanowiłem udowodnić że to, co robię ma sens. Cały czas myślałem o dzieciach - podkreśla.
Gdy tak chodził po warszawskich dzielnicach i grał, pewien mężczyzna zaproponował, żeby skorzystał z platformy crowdfundingowej "Polak potrafi". – Miałem już kilka dobrych kompozycji, które cieszyły się popularnością. Stworzyliśmy projekt, który został zaakceptowany przez platformę. W 45 dni udało się uzbierać 34 tys. zł. Nikt w to nie wierzył. To jest piąty co do wielkości projekt muzyczny w Polsce zrealizowany z pieniędzy ludzi - mówi nie bez satysfakcji.
Płyta mimo cenzury w Trójce
Jest piątek, po godzinie 19. Na antenie radiowej Trójki prezentowana jest lista przebojów. W głośnikach pojawia się charakterystyczny wokal. Utwór nosi tytuł "Serce wolności". Wykonawcą jest Witek Muzyk Ulicy. Sen się spełnił, mimo że utwór obecne kierownictwo Polskiego Radia ze względu na polityczne treści, jak w PRL, szybko zdjęły z anteny.
Witold, który przybrał ten pseudonim, z uzbieranych funduszy nagrał jesienią tego roku wysokobudżetową płytę, którą wydała i dystrybuowała do Empików wytwórnia Warner Music Polska. Zagrało na niej dziewięciu muzyków, m.in. Dominika, jego muza, bez której nie wyobraża sobie bycia na scenie.
To nie talent show
– Marzyło mi się, żeby płyta była podróżą przez życie – wyjaśnia Witek. Dziesięć utworów, które się na niej znalazły, poruszają wspólne dla wszystkich aspekty życia: dziecięcy manifest przed ograniczeniem wolności, emigracja, strata bliskiej osoby, ewoluowanie miłości, sytuacja polityczna. Krążek wyróżnia się na tle tego, co proponuje dzisiejszy rynek muzyczny - muzykalnością, elementami publicystyki, bezpośrednim przekazem i folklorem.
– Jestem świadomy, że czeka mnie ciężka praca od podstaw. Tu nie ma fajerwerków jak w talent show. Ale to jest praca, którą powinien wykonać każdy artysta i ona owocuje tym, że na lata ma się swoich fanów. A poza tym sukces wypracowany daje naprawdę dużą satysfakcję - dodaje.
Chciałby trafić ze swoją muzyką do szerszego grona odbiorców i móc się z niej godnie utrzymywać. Nadal gra na ulicy. Żeby wypromować płytę, potrzebuje pieniędzy. – Może jestem szaleńcem, ale i idealistą. Wierzę w to, co robię.
Sylwia Bujak
Napisz komentarz
Komentarze