Dramat rozegrał się na jednej z łąk położonych w Połoskach 26 czerwca. - Tego dnia ojciec pomagał mojemu najmłodszemu bratu grabić siano. To było apogeum upałów, na dworze było ok. 40 stopni Celsjusza. Ale w rolnictwie nie ma czasu na przerwy, korzysta się z pogody – opowiada pani Wioleta. - O godz. 12.30 przyjechałyśmy z siostrą na łąkę, aby przywieźć pracującym posiłek. Nie zdziwiło nas, że ojciec położył się w cieniu pod traktorem i zasnął. Wtedy siostra postanowiła pojechać do domu, przebrać się i pomóc bratu. To nam zajęło kilkanaście minut, gdyż mieszkamy 6 km od łąki, jakieś 5 min jazdy samochodem – zaznacza. Jednocześnie dodaje, że kiedy wróciły przed godz. 13 na miejsce, zauważyły, że ojciec leży już w innym miejscu – na środku łąki. Okazało się, że nie żyje.
- Od razu wezwałyśmy pogotowie, informując o naszych podejrzeniach, że ojciec nie żyje. Przyjechali sami sanitariusze. Potwierdzili zgon. Zjawiła się też policja, zaleciła dzwonić do ośrodka zdrowia, w którym leczył się ojciec. Lekarz miał wystawić akt zgonu. Tak zrobiliśmy. Była godz. 13.30. Usłyszeliśmy jednak, że lekarz rodzinny zaczyna pracę o godz. 14 i że nie ma możliwości uzyskania jego numeru prywatnego. A było tak gorąco, chcieliśmy jak najszybciej załatwić sprawę dokumentu, aby zakład pogrzebowy mógł zabrać ciało – zaznacza pani Wioleta. - W ośrodku zdrowia poinformowano nas również, że lekarz od godz. 14 będzie przyjmować pacjentów, dlatego do nas przyjedzie o godz. 18. Byliśmy w szoku! 5 godzin na takim upale, czy można tak traktować zwłoki? Przecież ośrodek zdrowia mieści się w Piszczacu, 5 km od Połosek. Przyjechanie zajęłoby lekarzowi pół godziny. Może zabrakło dobrej woli i ludzkiego podejścia do sprawy? – pyta kobieta.
Cały artykuł przeczytacie w aktualnym numerze i e-wydaniu Słowa Podlasia, nr 27
Napisz komentarz
Komentarze