Zacznijmy jednak od przypomnienia, co to takiego było przędzenie wełny czy też lnu, zwane inaczej także prządkami. Zbliża się bowiem okres adwentu, a zajęcie to ściśle związane było właśnie z przedświątecznym czasem.
Gdy zbliżał się adwent…
Niegdyś w całej Polsce wierzono, że w okresie adwentu ziemia musi odpoczywać, należało więc zaprzestać wszelkich prac w polu. Zabronione było kopanie, oranie, grabienie czy rozrzucanie nawozu. Wśród ludzi panowało bowiem przekonanie, że poruszona ziemia może być później jałowa i nie wyda plonu. Funkcjonuje nawet przysłowie, które ostrzega gospodarzy przed adwentowymi pracami w polu – „Kto w Adwencie ziemię pruje, temu siedem lat choruje”. Według wierzeń należało je zakończyć przed 11 listopada. Jedną z niewielu prac, które były dopuszczalne w tym okresie było przędzenie wełny i lnu oraz darcie pierza.
Często zdarzało się, że podczas wieczornic lub prządek kojarzono pary, a o tym z kolei mówi przysłowie: „Kto się zaleca w adwenta, będzie miał żonę na święta”. Pod oknami chat, w których dziewczyny przędły wraz ze swoimi mamami i babkami, zbierali się młodzieńcy i pukali w okna. Chcieli w ten sposób nastraszyć dziewczęta, a to z kolei miało być później pretekstem do odprowadzenia swojej strasząc kobiety. Strach i niebezpieczeństwo były pretekstem, by swą wybrankę chłopak mógł później odprowadzić do domu. Przędzenie rozpoczynało się późną jesienią, a często kończyło się późną zimą albo nawet tuż przed Wielkanocą.
Opowieści o duchach i demonach
Prządki pełniły ważną funkcję społeczną jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Kobiety zbierały się w domu jednej z nich, gdzie przynosiły ze sobą swoje kołowrotki, by wspólnie spędzać czas. Siedząc godzinami przy przędzeniu lnianej bądź wełnianej kądzieli, powoli toczyły się między nimi rozmowy. Gospodynie rozprawiały o problemach życia codziennego, plotkowały, wymieniały się wiadomościami, co i kiedy zdarzyło się w sąsiedniej wsi. Często jednak tematem ich rozmów były też jednak mniej przyziemne sprawy. Gospodynie opowiadały sobie też wtedy historie o czarownicach, demonach, topielcach i strzygach, które czyhały na błądzącą ludzką duszę, za którą wspólnie się modliły.
Historie pełne strachów, zjaw i złych mocy można było zatem usłyszeć bardzo często. Jedna wspomniała o czarnym baranie, co ukazywał się na mostku, płoszył konie i straszył wracających z jarmarku gospodarzy. Inna o tym, że w pobliskim lesie o północy można spotkać pobrzękującego łańcuchami wielkiego czarnego psa, któremu z pyska buchały płomienie. W jego przypadku podobno wystarczyło się przeżegnać, splunąć i wypowiedzieć słowa „a zgiń, przepadnij”, by przerażająca zjawa znikła. Słyszano też o domach, w których straszy. A jednym z nich miał być ten w niewielkiej wsi pod Parczewem…
W księżycową, jasną noc
Antoniowa jak co roku w jesienne i zimowe wieczory chodziła do swej sąsiadki na wspólne przędzenie wełny. A że rozmowy często dość przedłużały się do późnego wieczora to zdarzało się, że wracała do domu tuż przed północą. Nie inaczej było i tym razem. Całą drogą na szczęście przyświecał jej wyjątkowo jasny tej listopadowej nocy księżyc. Gdy kobieta otworzyła drzwi do chałupy, usłyszała że jej mąż młynarz, zmęczony po ciężkim dniu pracy już smacznie chrapie. Postanowiła nie zapalać więc świeczek, by go nie obudzić.
Księżyc jednak nadal był wysoko, a jego jasne światło rozświetlało niemal całą izbę. Antoniowa odłożyła cichutko kołowrotek w kąt, przygotowała się do snu i położyła w łóżku obok męża. Pomyślała sobie, że gdyby miała mieszkać sama, z pewnością dziś nie zasnęłaby spokojnie ze strachu. Odczuwała bowiem dziwny niepokój i jakiś wyjątkowy lęk. Podczas spotkania z innymi gospodyniami opowiadały sobie dziś wyjątkowo przerażające historie. Jednak z nich wspominała o duszy zmarłego, która błąka się po okolicy. (...)
Cały artykuł przeczytacie w papierowym i elektronicznym wydaniu Słowa Podlasia, z 17 listopada
Napisz komentarz
Komentarze