Wtorkowy poranek 18 kwietnia mężczyzna zapamięta na długo. Przed godz. 4 jak każdego dnia wyruszył samochodem do pracy. Na drodze był niewielki ruch. Wjeżdżał już do Piszczaca od strony Chotyłowa, gdy zauważył, że jadący przed nim od dłuższego czasu volkswagen passat ma jakieś kłopoty. – Widziałem, że pod samochodem pojawiła się czerwona łuna. Po chwili zobaczyłem unoszące się kłęby dymu i iskry – opowiada.
Nie zastanawiał się długo, wyprzedził auto i zaczął sygnalizować kierującemu passatem starszemu mężczyźnie, żeby jak najszybciej się zatrzymał. – Dymu było coraz więcej. Samochód jechał już bardzo wolno, ze trzydzieści na godzinę. W pewnych momentach nawet nim szarpało i zatrzymywał się, ale kierowca jakby nie zważając na zagrożenie jechał dalej. Wreszcie zjechał w pobliże myjni, wtedy podbiegłem do samochodu, otworzyłem drzwi, pomogłem kierowcy wydostać się z auta i zapytałem go: "Nie widzi pan? Przecież samochód się panu pali!". Nie wiem, dlaczego kierowca nie reagował, może był w szoku, albo przez ten dym był lekko oszołomiony – zastanawia się nasz rozmówca.
Później zdarzenia przebiegały już bardzo gwałtownie. Wezwano straż pożarną, a w międzyczasie mężczyźni przy pomocy gaśnicy próbowali gasić pożar. Ogień jednak nie dawał za wygraną. – Proszek z gaśnicy momentalnie się skończył. Podjechałem na pobliską stację benzynową dokupiłem dwie gaśnice, zabrałem ze sobą jeszcze jednego pana, który pomagał nam gasić – relacjonuje mężczyzna.
Podjęte działania na nic się zdały, przybyli na miejsce zdarzenia strażacy - aż trzy zastępy JRG Małaszewicze i OSP Piszczac - tylko dogasili płonący samochód, a właściwie to, co z niego pozostało.
Więcej na ten temat w papierowym i elektronicznym wydaniu "Słowa" nr 17.
Napisz komentarz
Komentarze