Mówią, że nie czują już tego chłodu, który przenika na wskroś w pierwszym momencie, gdy wchodzi się do wnętrza Prochowni - budynku o powierzchni ponad tysiąca metrów kwadratowych, należącego do Twierdzy Brzeskiej, a dziś będącego muzealnym obiektem z siedmioma salami przeznaczonymi na różnego rodzaju tematyczne wystawy. Ich organizmy się uodporniły, poza tym mają tu sporo pracy. Zwiedzającym, dla których są przewodnikami, z początku różowieją nosy z zimna, ale tylko na chwilę. Zaraz rumieniec przechodzi na policzki i to nie dlatego, że uczucie chłodu się potęguje, ale z emocji, które pojawiają się podczas słuchania opowieści żywo przedstawianych przez oprowadzających. Kim są mężczyźni, którzy charytatywnie postanowili zaopiekować się zaniedbanym, rozpadającym się zabytkiem i stworzyli z niego miejsce przyciągające turystów?
Narodziny pasji do historii
– Mój dziadek czytał dużo książek historycznych i miłość do nich zaszczepił we mnie. W naszym domu było ich mnóstwo i to w różnych językach. Wpływ na moje zainteresowania miały też losy mojej rodziny, która po powstaniu styczniowym musiała uciekać z Podola do Galicji – wyznaje Andrzej Lipowiecki, który związany jest z Prochownią od 2011 roku, kiedy opiekę nad nią przejęło Koło Miłośników Fortyfikacji i Historii w Terespolu.
Jerzy Czerniak, który razem z panem Andrzejem są głównymi przewodnikami i opiekunami obiektu, znalazł się w Prochowni, jak sam mówi, zupełnie przypadkowo. Pracował jako technik telewizji. – Jeden z kolegów poprosił, żebym zawiózł do Prochowni piec. Kiedy tam zajechałem, kolega Andrzej robił w tym czasie drabinę. Miałem akurat przy sobie wkrętarkę, więc mu pomogłem. Potem coś kolejny raz podwiozłem i tak zostałem. – mówi Czerniak.
Panów połączyła przyjaźń, a historia stała się ich wspólnym konikiem. Dziś tworzą zgrany duet. Od momentu, gdy u pana Jerzego pojawiły się problemy ze wzrokiem, pan Andrzej czyta dla niego książki na głos, a jak już nie da rady, to opowiada. Muszą ciągle pogłębiać wiedzę, ponieważ niektórzy zwiedzający potrafią zaskakiwać pytaniami.
W pracach w Prochowni dużą pomocą służy Wiesław Jurek, którego jako dziecko nie tylko nie zajmowała historia, ale kompletnie go dziwiła. Przełom nastąpił, gdy znalazł starą monetę. Potem z ziemi wydobywał kolejne skarby, z których można było wyczytać wiele historii dotyczących niegdysiejszego Terespola.
Odpowiedzą na każde pytanie
Wystawy zorganizowano w siedmiu spośród ośmiu sal budynku. Od kiedy Prochownią zajmuje się Koło Miłośników Fortyfikacji i Historii, przygotowano 34 różne wystawy. Obecnie można obejrzeć salę związaną z legionami i Piłsudskim. Następna poświęcona jest kolei warszawsko-terespolskiej. Kolejna to sala regionalna – pokazuje, jak wyglądały wnętrza mieszkań naszych pradziadów. Jest i sala militarna, w której zaprezentowano starą broń, pociski i umundurowanie. Zwiedzić można również pomieszczenie z fragmentami samolotów z lotniska w Małaszewiczach. Pozostałe wystawy to: rzemieślnicza, poświęcona zdobywcy światowych rynków, czyli ogórkowi terespolskiemu, oraz związana z międzywojennym okresem Polski w Brześciu.
– Przez cały czas się czegoś dowiadujemy, coś odkrywamy. Zbieramy różne opisy i ciekawostki. Sprawdzamy w źródłach. Był taki człowiek przed wojną, nazywał się Aleksander Nowak. Pochodził z Małaszewicz Dużych, ale wyjechał do Ameryki, gdzie pracował przy produkcji forda. Jak wybuchła pierwsza wojna światowa, wstąpił do armii Hellera i walczył z Bolszewikami. Później został wójtem Terespola. Podczas drugiej wojny światowej, gdy żołnierze wycofywali się z twierdzy brzeskiej, zbierał broń, bo wiedział, że może się przydać, i chował w magazynach. Myśmy je później odnaleźli. Na przykład ten granat pochodzi z jego zbiorów – mówi pan Andrzej, po czym wyjmuje z szuflady pocisk.
Walka z pokrywającą pamięć rdzą i wilgocią
To, co dzisiaj można zobaczyć w Prochowni, to efekt ciężkiej pracy. Warunki, jakie zastali, kiedy przejmowali obiekt, na początku ich przeraziły. – Mnóstwo ziemi i wszystko zarośnięte. W środku woda i tysiąc metrów kwadratowych. do pomalowania – mówi pan Wiesław i wspomina chwile gdy stawali na trzęsącej się drabinie, by umalować pięciometrowe ściany.
Z powodu ogromnej wilgoci panującej wewnątrz Prochowni, trzeba było wybierać z galerii wodę, wiosną nawet po 20, 30 wiader dziennie. Papier się rolował, rdza pokrywała eksponaty, dużo czasu zajmowało suszenie. Dziś problem w dużym stopniu rozwiązują pochłaniacze wilgoci, ale nadal wynoszenie wody to codzienny rytuał.
Społecznicy z misją
– W sezonie pracujemy na bezdechu, nie zdążymy jednej wycieczki oprowadzić, a są już następni. Obiekt stał się znany w całej Polsce. Przyjmujemy turystów z Europy, ale gościliśmy też osoby z Tajwanu, Chin, USA i Australii. Jeżeli ktoś jest zainteresowany, trzeba co najmniej dwie godziny poświecić na oprowadzenie i właśnie takie wizyty sprawiają nam najwięcej satysfakcji - kiedy ktoś na sygnał kończymy, prosi: niech pan opowiada dalej – wyznaje pan Andrzej.
Nie chcą siedzieć na fotelu przed telewizorem i bezczynnie marnować czas. Praca w Prochowni daje im energię i chęć do życia. Każde kolejne pytanie zwiedzającego, którego coś zaciekawiło, to wyzwanie, któremu chcą sprostać.
Cały reportaż przeczytacie w papierowym i elektronicznym wydaniu Słowa, nr 51
Sylwia Bujak
Napisz komentarz
Komentarze