Jednym z najwcześniejszych wspomnień Ryszarda jest postać wujka, który działał w partyzantce i zginął w czasie napadu na niemiecki pociąg. – Brat mojej mamy mieszkał z moją babcią przy ul. Sidorskiej. Mimo, iż miałem wtedy osiemnaście miesięcy widzę jego twarz jakby to się zdarzyło wczoraj. Jedliśmy wtedy podsmażane pyzy, które bardzo mi smakowały. Członkowie rodziny zawsze się dziwią, jak to możliwe, iż ten dzień utkwił w mojej pamięci – mówi Ryszard Jałtuszewski.
Ojciec Ryszarda tuż przed rozpoczęciem II wojny światowej został powołany do wojska. Los sprawił, iż dotarł aż do Rumunii, na szczęście udało mu się wrócić jeszcze w czasie okupacji. Podjął się pracy w punkcie transportu konnego mieszczącym się przy ul. Kościuszki. Pewnego dnia miał zawieść Niemców do lasu, znajdującego się koło lotniska. Jego rodzina mieszkała przy ul. Robotniczej, więc po drodze wstąpił do domu, prawdopodobnie po wódkę dla gestapowców, by mieli "przyjazne nastawienie" do niego. Wówczas mały Ryszard wybiegł na podwórko i zaczął prosić, by tato wziął go ze sobą. Wtedy jeden z Niemców nakrzyczał na dziecko: - Zuhause! Zuhause! – Te słowa są do dziś dźwięczą mi w uszach – przyznaje bialczanin.
Kiedy front się zbliżał rodzina Jałtuszewskich ukryła się w dwóch przygotowanych wcześniej schronach. Były to wykopane w ziemi jamy przykryte drewnianymi belkami, a w środku znajdowała się słoma. – Był strach, popłoch i przeraźliwy krzyk: Ukraińcy! Sąsiedzi biegali z karabinami, a myśmy się schowali, potem to wszystko ucichło – relacjonuje Ryszard. I dodaje, że później widział zbombardowane pasy startowe lotniska, z których ludzie zabierali gruz by odbudować domy i budynki gospodarcze. Wokół lotniska były okopy, w których bawił się z kolegami, gdy zakończyły się walki.
Cały artykuł przeczytacie w aktualnym numerze i e-wydaniu Słowa Podlasia, nr 10
Napisz komentarz
Komentarze