Atakującymi byli żołnierze podziemia niepodległościowego - dla nich ludzie służący ówczesnej władzy ludowej byli „zdrajcami Polski” i „pachołkami Związku Radzieckiego”. Dla takich „leśni” nie mieli litości. Pojmanych trzech milicjantów i trzech UBeków wtrącili do leśnej studni, położonej niedaleko swojej kwatery. Za nimi wrzucili odpalone granaty. To, co zostało z ciał mundurowych, śledczy odnaleźli dopiero kilkanaście miesięcy później, dzięki zeznaniom byłych żołnierzy AK i WiN. Chociaż od tych wydarzeń minęło ponad siedemdziesiąt lat, to wciąż wokół tej sprawy pozostaje wiele niejasności.
- To nigdy nie wyglądało w ten sposób, że moja babcia siadała i opowiadała o tamtych wydarzeniach. Dla niej to był bardzo ciężki temat. Wręcz traumatyczny. Po prostu czasami wspominała dziadka i tym samym też opowiadała o jego śmierci. Z tych strzępów informacji, które od niej otrzymałem, można odtworzyć jego historię – mówi w rozmowie ze„Słowem Podlasia” Marek Woszczyło, wnuk plutonowego Milicji Obywatelskiej Włodzimierza Strzeleckiego, który zginął w zasadzce przygotowanej przez tzw. „Żołnierzy Wyklętych”. Zanim jednak dojdziemy do krwawego kwietnia 1946 roku i wydarzeń, które stanowiły swego rodzaju spóźniony epilog II wojny światowej, wnuk jednej z ofiar tłumaczy, jak Włodzimierz Strzelecki trafił do milicji i dlaczego niesłusznie nazywa się dzisiaj ludzi jego profesji „wrogami narodu”.
- Korzenie mojej rodziny znajdują się na terenie dzisiejszej Białorusi. Babcia pochodziła z Kobrynia, Dziadek z Pińska. W 1940 roku dziadek trafił do więzienia za tak zwaną spekulację - nielegalnie trzymał świnię. Kiedy Niemcy złamały pakt Ribbentrop Mołotow i front się przesunął, mojego dziadka Sowieci zabrali na wschód. On chciał dołączyć do armii Andersa, ale nie zdążył, na zachód udało mu się dopiero dostać razem z Ludowym Wojskiem Polskim. Ale do Berlina nie dotarł, zatrzymał się w Lublinie. Tutaj nawet mam dokument, z którego wynika, że był strażnikiem więziennym. – mówi w rozmowie z nami Marek Woszczyło, po czym z teczki, niczym z archiwum, wyciąga zaświadczenie z lutego 1945 roku o przyjęciu Strzeleckiego w poczet Służby Więziennej. (...)
- Akcja z 18 kwietnia 1946 roku została przeprowadzona przez ok. 50 osobowy oddział zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Tego dnia zatrzymano kilka resortowych samochodów w Rzeczycy na trasie Radzyń Podlaski – Międzyrzec. Akcją dowodził najprawdopodobniej Kazimierz Osak, pseudonim „Jur”, zastępca plutonu bojowego 4 rejonu (gminy Kąkolewnica i Szóstka) obwodu radzyńskiego – mówi w rozmowie ze „Słowem Podlasia” profesor historii Dariusz Magier.
- Po ostrzelaniu tego konkretnie samochodu funkcjonariusze nim jadący poddali się i zostali zabrani do gajówki we wsi Lipniaki, gdzie byli przesłuchiwani przez komendanta obwodu Leona Sołtysiaka, pseudonim „James” i komendanta rejonu Zdzisława Sierpińskiego, pseudonim „Grek”. Następnie tych trzech milicjantów i trzech funkcjonariuszy UB zlikwidowano. Według źródeł ich zwłoki zostały ukryte w jakiejś nieczynnej studni w okolicy gajówki, gdzie badała je komisja resortowa w maju 1947 roku, ale z racji znacznego rozkładu pochowano je na miejscu. W następnych dniach po tym napadzie, w drugiej połowie kwietnia 1946 roku, przeprowadzono dużą obławę w gminie Kąkolewnica z udziałem wojska, UB i MO, w sile około 160 ludzi, aresztowano kilkadziesiąt osób, kilka zginęło. – tłumaczy były szef lubelskiego IPNu.
(...)
Wnuk milicjanta Strzeleckiego tylko w rozmowie z nami ujawnia szczegóły tego, jak wydarzenia z kwietnia 1946 roku wpłynęły na losy jego rodziny.
- Dla mojej babci to był potężny cios. Nie dość, że człowiek, którego kochała, zniknął z dnia na dzień, to jeszcze władze ludowe uznały ją za żonę dezertera. Bo nie było ich ciał, nie było żadnych śladów po tym jak zniknęli. Po prostu nie było ani żołnierzy, ani samochodu, ani towaru. Wówczas to nie było takie łatwe dowiedzieć się, co się stało. Dopiero zeznania kolejnych żołnierzy, tak zwanych wyklętych, pozwoliły śledczym ustalić, że w jednej ze studni w gminie Kąkolewnica, znajdują się zwłoki mojego dziadka i jego podwładnych. Moja babcia była przy tym, jak ich ciała wyciągano z tej studni, ale oni byli kompletnie zmasakrowani. Babcia rozpoznała dziadka tylko i wyłącznie po mundurze. A konkretnie na szwach, jakie ona sama mu zrobiła na wewnętrznej stronie spodni swoimi nićmi. Ale zanim doszło do tego odkrycia, babcia nie mogła się doprosić renty po nim. Kilka razy wzywano ją na przesłuchania, jako żonę dezertera. Dopiero w październiku 1948 roku władze uznały śmierć dziadka i przyznały babci zasiłek – mówi Marek Woszczyło, pokazując mi dokument o przyznaniu tzw. „wdowiej pensji obywatelce Zofii Strzeleckiej”. Niecałe dwie dekady później odbędzie się uroczysta gala odsłonięcia pomnika, na którym nazwisko jego dziadka będzie wymienione jako bohatera, który walczył „o utrwalenie władzy ludowej”. Kolejne dwadzieścia lat później ten sam pomnik zostanie zapomniany wśród zarośli, na skraju drogi, gdzie nikt się nie zatrzymuje. (...)
Cały artykuł przeczytacie w papierowym i elektronicznym wydaniu Słowa Podlasia, z 16 czerwca
Napisz komentarz
Komentarze