Czy ksiądz od razu chciał się udać w ramach misji do Boliwii?
Najpierw powiedziano mi, że będę pracował w Wenezueli. Po skończonym dziewięciomiesięcznym kursie przygotowującym do misji, pojechałem na trzy miesiące do Boliwii by oswoić się z językiem hiszpańskim. Udałem się tam, gdyż wtedy byli w tym kraju księża z diecezji siedleckiej, których znałem. Potem planowałem ruszyć do Wenezueli. Kiedy znalazłem się w Boliwii wszystko mnie interesowało i zaskakiwało. Pamiętam, że księża po trzech dniach mieli już dość moich pytań, bo wszędzie szukałem głębszego znaczenia. Największym zaskoczeniem był dla klimat tropikalny. Trudno było mi się przyzwyczaić do wysokich temperatur zaczynających się od 30 stopni Celsjusza oraz bardzo dużej wilgotności powietrza. Pamiętam, że ubrania pleśniały, chociaż w szafach z tyłu nie było ścianki. Z kolei najtrudniejsze było opanowanie znajomości języka hiszpańskiego.
Do jakiego miasta najpierw ksiądz trafił?
Przez 1,5 roku przebywałem w Bulo Bulo położnym właśnie w klimacie tropikalnym. Później biskup przeniósł mnie do wioski Kiroga położonej w Andach, gdzie mieszka plemię Keczua czyli potomkowie Indian.
Czym się zajmują Keczua na co dzień?
Boliwia nie jest jednolitym krajem, życie w dużych miastach przypomina to jakie wiodą Europejczycy. Są w nich dobre uczelnie i szpitale, a także supermarkety i salony samochodowe, ale tam gdzie posługuję, w Andach, są przede wszystkim tereny rolnicze. Ludzie w wioskach, wysoko w górach mieszkają w takich warunkach jak dwieście lat temu. Uprawiają cebulę, ziemniaki, kukurydzę oraz żyto. Mieszkam na wysokości 2000 metrów n.p.m., jednak są osoby żyjące na wysokości 3200 metrów n.p.m., do których dojeżdżam. Są też Keczua zajmujący się sadami owocowymi, w których uprawiają papaję i cherimoyę. Cherimoya to owoc mający kształt przypominający jabłko z nadzieniem wyglądającym i smakującym jak budyń. (...)
Cały wywiad przeczytacie w papierowym i elektronicznym wydaniu Słowa Podlasia, z 11 sierpnia
Napisz komentarz
Komentarze