Jak to się stało, że trafił pan do Słowa?
Do Słowa trafiłem nie przez przypadek, ponieważ od zawsze czytam ten tytuł. Pamiętam jak kupiłem wydanie z 30 maja 1991 r. Tam wyczytałem, że poszukują sprawnej maszynistki do obsługi komputera. A że byłem po kursie maszynopisarskim, bo ukończyłem w wojsku kurs szybkiego pisania bez patrzenia na klawiaturę, zdecydowałem, że spróbuję swoich sił w moim ulubionym wydawnictwie. Pomyślałem, a nóż się uda...
I udało się...
Zachodzę więc na rozmowę z ówczesnym dyrektorem i następuje krótka rozmowa. "Kierujemy Pana na kurs do Warszawy na skład gazety i łamanie komputerowe". Zdecydowałem się. Na koszt firmy odbyłem dwa kursy. A później rozpoczęła się moja praca w Słowie.
Jak wyglądała dawniej praca redakcji?
Całkiem inaczej niż dzisiaj. Kiedyś dziennikarze pisali wszystkie swoje artykuły odręcznie i później trzeba było od nich to co napiszą przepisać. Teksty wprowadzało się do systemu, robiło się łam (czyli rozmieszczanie na stronach), a proszę pamiętać, że kiedyś w redakcjach, nawet tych najlepszych, był przeważnie tylko jeden komputer. Z biegiem czasu właściciele zdecydowali się na zakup kolejnych komputerów i szybką rozbudowę składu komputerowego. W 1993 roku zostałem kierownikiem składu komputerowego i odpowiadałem za całą załogę składającą gazetę. Tworzyliśmy łamy, makietowaliśmy pierwsze zdjęcia. Jeszcze wtedy nie było tak wygodnych programów jak dziś, więc się kombinowało na różne sposoby, aby strony prezentowały się profesjonalnie. Ale najgorszy problem był z dostarczeniem złożonej gazety do drukarni w Lublinie. Dziś redakcja wysyła złożoną gazetę przez internet. Kiedyś strony trzeba było zawieść do drukarni. Staraliśmy się, żeby do godziny 17 złożyć numer i trzeba było jechać dwie godziny i tam musieli jeszcze wszystko przygotować, a później drukować.
Cały wywiad przeczytacie w najnowszym JUBILEUSZOWYM numerze i e-wydaniu Słowa Podlasia, 29/2018
Napisz komentarz
Komentarze