Maria Chodyka z domu Kozaczuk urodziła się w 1939 r., niedługo po wybuchu II wojny światowej. Jej ojciec Piotr Panasiuk był podporucznikiem na bialskim lotnisku, pracował w służbie chroniącej obiekt. W pierwszych dniach konfliktu miejsce zostało zbombardowane przez Niemców. Młody żołnierz, po kilku dniach wrócił do domu ranny. Nie dane mu jednak było długo nacieszyć się życiem rodzinnym. Latem, 1942 roku, we wsi doszło do strzelaniny. Uzbrojona grupa (najprawdopodobniej Rosjan) zaatakowała i ostrzelała Niemców. Piotr w tym czasie, wraz z osiemnastoma innymi mieszkańcami pilnował domostw przed ukraińskimi bandami. Atakujący zbiegli przed Niemcami. Okupanci postanowili jednak ukarać mieszkańców wsi, których posądzili o ukrywanie napastników i dostarczanie im żywności. Tej nocy Piotr, nie wrócił więc już do rodziny. Rankiem, Niemcy przyszli też po jego żonę i trzy córki. Nie pozwolono im nic zabrać, nawet kocyka dla kilkuletniej Marysi. Olga, żona Piotra, próbowała zatrzymać zdjęcie męża w mundurze, ale kiedy zobaczył to niemiecki żołnierz wyrwał jej z rąk ramkę, rzucił na ziemię i z przekleństwami w ustach podeptał rodzinną pamiątkę. Jednak dramatyczny dzień przygotował więcej nieszczęść.
Wszystkie kobiety i dzieci zebrano w jednym miejscu, gdzie przy płocie siedzieli hitlerowcy z karabinami maszynowymi, czekający na rozkaz do rozstrzelania. Dowódca chodził wokół miejsca i wydawał polecenia. Mówił m.in. jak mają wyglądać jamy, do których trafią ciała zabitych. Wtedy podszedł do niego miejscowy nauczyciel pan Taszkiewicz, który przez cztery godziny przekonywał nazistę do tego, by zmienił zdanie i oszczędził niewinnych ludzi. Po godzinach płaczu i szeptania słów modlitw, okazało się, że "oskarżeni" zostali ocaleni przez mądrego pedagoga. Niestety wszystkich wartujących pechowej nocy mężczyzn zawieziono do obozu koncentracyjnego w Majdanku. Nie dano im nawet chwili, by mogli się pożegnać z żonami i dziećmi.
Cały artykuł przeczytacie w najnowszym numerze i e-wydaniu Słowa Podlasia, nr 37
Napisz komentarz
Komentarze