Na świat przyszedł w 1932 r. w rodzinie Franciszki i Michała Szabluków. Małżeństwo prowadziło dwunastohektarowe gospodarstwo i miało troje dzieci. Starszy brat Leona miał na imię Stanisław, a młodsza siostra nazywana była Jadzią. Leon mimo, iż miał kilka lat rozumiał, że też ma swoje obowiązki, które jak przyznaje nie zawsze chętnie wypełniał.
– Musiałem pilnować, aby krowy nie wchodziły w szkodę, paść zwierzęta na wygonie, narwać ziela, zagrabiać podwórko. Niekiedy nie mogłem pójść z rówieśnikami do jakieś zabawy. Nieraz byłem rozżalony, że koledzy grają na pastwisku albo ślizgają się po lodzie – przyznaje Leon Szabluk.
Jednak, już po chwili dodaje, że ma też wiele dobrych wspomnień z okresu dzieciństwa. Do wyjątkowych momentów należały odpusty, w czasie których mógł sobie kupić zabawkę, dzięki pieniądzom od ciotek i wujów. – Pamiętam jak kulawy straganiarz z drewnianą nogą zachęcał do spróbowania napoju, który trzymał w beczce z kranikiem i nazywał „chaborbuszem”. Wołał: „Panowie i panie proszę brać, kupować, pieniędzy nie żałować. Jak moja babka ten napój piła, sto dwadzieścia lat żyła” – wspomina Leon Szabluk. Do szczęśliwych dni zalicza też te, kiedy wraz z rodzicami jeździł na jarmarki do Brześcia.
– Rodzice wozili na sprzedaż ziemniaki, zboże, masło, jajka, kury, słomę w snopkach. Jeździliśmy drewnianym wozem, do którego był zaprzęgnięty koń, a produkty wkładaliśmy do wiklinowych koszy. Po południu chodziliśmy na zakupy do sklepów. Wtedy robiliśmy zapasy nafty, soli, a jak był dobry utarg ojciec kupował mi „chałkę” – mówi Leon Szabluk.
Czas spokoju skończył się szybko. Kiedy Niemcy bombardowali lotnisko w Małaszewiczach 1 września 1939 r. oddalone o 10 km od domu Szabluków, Leon miał siedem lat. – Kiedy samoloty nadlatywały mój ojciec od razu powiedział, że nie są polskie. Chwilę później zaczęły spadać bomby. Słychać było silne wybuchy, a na nasze podwórko przyszli sąsiedzi i zaczęli rozmawiać z rodzicami, o tym, że właśnie zaczęła się wojna – wspomina Leon Szabluk. (...)
Przyznaje, też że niedługo po tym zjawili się Sowieci. Według jego relacji byli ubogo ubrani, zaniedbani, w większości konno, z bronią na sznurkach. Zachowywali się agresywnie i chamsko, nie zważając na nikogo. Mężczyznę, który był niski i bardzo gruby, a miał duże gospodarstwo chcieli dźgnąć bagnetem, jednak okoliczna ludność wybłagała życie dla swego sąsiada. Mimo to, ten człowiek przeżył ogromny stres i niedługo po tym zdarzeniu zmarł. Mieszkaniec Podlasia przyznaje też, że Sowieci znęcali się także nad miejscowym proboszczem, któremu na powitanie wystrzelali drób. Dużo pili i robili wokół siebie wiele hałasu. Następnie do Malowej Góry przyszli ponownie Niemcy. Zajęli część domu Szabluków i większość pomieszczeń w szkole, do której uczęszczał Leon. (...)
W Małaszewiczach powstały koszary, gdzie Niemcy nadzorowali pracę młodych chłopców wcielonych do Junaków. Skoszarowany został także brat Leona, Stanisław, który pełnił funkcję elektryka. Młodszy brat często go odwiedzał, przynosząc jedzenie i podnosząc na duchu. Leon zapamiętał też piosenkę, którą nucili Junacy: O czwartej pobudka, o piątej po kawę/Kawa niesłodzona, wylej ją pod ławę/A na podobiadek ósma część bochenka/Tak ci chłopie dają, że aż każdy stęka/A na obiad dają zupę fasolową/Słona jak cholera i brukiew surową/ A na podwieczorek raport wyczytany/Kto nie jest obecny będzie wykopany... (...)
W tym okresie Leon zaczął też rzeźbić. Na początku były to figurki tworzone na potrzeby „Herodów”. Od 1980 r. nawiązuje swą twórczością do ludowości. Do dziś ma wiele ze swoich rzeźb, które pokazuje szkolnym wycieczkom i wszystkim zainteresowanym jego twórczością. Nie uczył się nigdy w szkole artystycznej. Wszystkie potrzebne umiejętności opanował metodą prób i błędów. Pytany, czego potrzebuje, by rzeźbić, odpowiada, że niezbędna do pracy jest mu cisza. (...)
Cały artykuł przeczytacie w papierowym i elektronicznym wydaniu Słowa Podlasia, z 9 czerwca
Napisz komentarz
Komentarze