Swojego drugiego męża, bialczanina, pani Walentyna poznała w Wilnie. Ale jak przyznaje, nie było to nagłe uczucie, które przewróciło jej życie do góry nogami. Może też z tego względu, że była kobietą z bagażem trudnych życiowych doświadczeń.
Szczęście przeplatane tragedią
Z domu rodzinnego w Witebsku na Białorusi, gdzie pani Walentyna przyszła na świat, wyprowadziła się bardzo wcześnie. W wieku 12 lat ciotka zabrała ją ze sobą do Wilna, jako pomoc domową. Młoda dziewczyna musiała nauczyć się samodzielności, a przede wszystkim ciężkiej pracy. Później przyszły pierwsza miłość, ślub i narodziny dziecka – rodzinne szczęście przeplatane było tragicznymi zdarzeniami.
– Bardzo wcześnie zostałam wdową. Mój pierwszy mąż zginął w wypadku. Samotnie wychowywałam syna – opowiada pani Wala.
Przez 25 lat była sama i pewnie by już tak zostało, gdyby nie znajomi, którzy na siłę zaczęli ją swatać. – Często przyjaciele pytali mnie: "Walu, czemu ty nie majesz jakiego chłopa?". Pomyślałam, że syn jest już dorosły i że może warto spróbować ułożyć życie na nowo – wspomina.
I tak podczas jednego z wieczorów spędzanych w gronie przyjaciół poznała swojego przyszłego męża. – Mieszkał w hotelu w Wilnie, był budowlańcem. Przyjechał z Białej Podlaskiej na kontrakt. Stawiał nasz cmentarz i filharmonię. Spotykaliśmy się podczas wieczorków tanecznych i koncertów organizowanych dla Polaków – dodaje.
Znajomość się rozwijała, ale o ślubie nie mogło być mowy. – On miał swoją rodzinę. Dopiero później zaczęłam przyjeżdżać z nim do Białej, najczęściej na święta. Wtedy dla Polaków przebywających na kontrakcie podstawiany był specjalny autobus, którym wszyscy jechali na kilka dni do domu.
Walunia, zbieraj się!
Wtedy przyjazdy do Białej Podlaskiej pani Walentyna traktowała tylko jako kilkudniową wycieczkę. Stała, satysfakcjonująca praca krawcowej w wileńskim domu mody, znajomi, rodzina – to wszystko sprawiało, że kobieta czuła się szczęśliwa na Litwie i nie chciała tego zmieniać.
– Nie chciałam wyjeżdżać. Może zarobki u nas były mniejsze niż w Polsce, ale była praca. Nie cierpiałam głodu, miałam ubranie i wszystko, co było mi do życia potrzebne – opowiada.
Wszystko zmieniła jedna noc. – Jak u nas na Litwie zaczęła się zawierucha związana z pierestrojką, naszych Polaków zabrali w autobus i mieli oni wracać do Polski. Późną nocą przybiegł do mnie z krzykiem: "Walunia, zbieraj się szybko i jedź do matki na Białoruś, stamtąd cię zabiorę". Nie docierało do mnie, o co chodzi. Powiedziałam mu, że nie wyjadę, bo jutro w fabryce zaczynamy pracę nad nowym projektem ubiorów. Popatrzył na mnie i zapytał: "No co nie chcesz? Nie pojedziesz?".
I to chyba świadomość, że mężczyzny, który stał jej się bliski, może nigdy już nie zobaczyć, sprawiła, że zdecydowała się na wyjazd do rodzinnego Witebska. – W 1991 roku, gdy był już wdowcem, wzięliśmy ślub w wileńskim Urzędzie Stanu Cywilnego. Szybka uroczystość, wypiliśmy szampana, a na drugi dzień mąż wyjechał do Polski – wspomina pani Wala.
Kilka miesięcy później dołączyła do swojego męża i wraz z nim zamieszkała w Białej Podlaskiej. Ale Polska nie od razu stała się dla niej przyjaznym miejscem. Kobiecie trudno było się zaaklimatyzować w obcym kraju.
Choroba silniejsza...
Dobrze pamięta łzy wzruszenia i szczęścia, które płynęły jej po policzkach, gdy w 1994 roku, dokładnie w dniu obchodów rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja, nadano jej polskie obywatelstwo.
Kobieta od dziecka przyzwyczajona była do ciężkiej pracy, dlatego nie mogąc dłużej znieść bezczynności, postanowiła poszukać jakiegoś zajęcia. Gdy posłyszała, że są przyjęcia w bialskich Zakładach Włókienniczych Biawena, bez wahania podjęła tam pracę.
– W Biawenie było zupełnie inaczej niż w fabrykach, w których pracowałam na Litwie. Brud, smród, potworny hałas maszyn i ciemne hale. Nie było lekko. Wracałam do domu po ośmiogodzinnej zmianie, zakrywałam głowę kołdrą i płakałam. Mąż wtedy zawsze na mnie krzyczał, bo on był przeciwny temu, żebym pracowała – opowiada.
Nadzieja na przyjazny kąt
Pani Walentyna została sama w obcym kraju, w mieście, które przez te wszystkie lata – mimo często trudnych chwil – zdążyła pokochać. Tu jednak przyszedł kolejny cios. Okazało się, że w testamencie męża nie została uwzględniona jako osoba dziedzicząca. Wtedy zaczęły się jej problemy z mieszkaniem. Z domu, w którym mieszkała z mężem, wyprowadziła się.
Od tamtej pory pani Wala wynajmuje stancję. To jednak wiąże się z kosztami, na które ją nie zawsze stać. – Może ktoś chciałby przygarnąć mnie do siebie, w zamian za pomoc w domu? – zastanawia się pani Wala.
Monika Pawluk
Więcej na ten temat w papierowym lub elektronicznym wydaniu "Słowa" nr 11.
Napisz komentarz
Komentarze