Od czego się zaczęła się Twoja przygoda z programem "Ugotowani"?
Pracując w MOSiR Lublin, dostałem wiadomość na służbową skrzynkę mailową, czy chcę wziąć udział w castingu do programu "Ugotowani". Od początku byłem wielkim fanem tego programu, oglądałem każdy odcinek, o czym wiedzieli moi znajomi, więc byłem przekonany, że robią mi prank (wtedy żart) i chcą mnie wkręcić. Pomyślałem sobie, że zagram w ich grę i odpisałem, że jak najbardziej chcę wziąć udział. Wysłałem jakąś ankietę, zdjęcie i tyle.
Za kilka dni dostałem telefon od "producenta" programu, że przeszedłem pierwszy etap i w kolejnym czeka mnie ok. 60-minutowa rozmowa telefoniczna, w trakcie której mam opowiedzieć o sobie i swoich pasjach kulinarnych. Rozmowę tę przeprowadziłem, siedząc na trybunie Aqua Lublin (byłem w zespole "otwierającym" ten obiekt po budowie) i rzeczywiście trwała ponad godzinę. Minął tydzień. Dostaję telefon od tegoż samego "producenta", który informuje mnie, że naszą rozmowę odsłuchała pani reżyser, reszta ekipy i przechodzę do kolejnego etapu. "Idą na grubo z tym żartem" - pomyślałem. Ale powiedziało się "A" to trzeba powiedzieć "S", jak "Sprawdzam". Kolejny etap castingu: ekipa z Warszawy przyjeżdża do mnie z kamerą i to, co mówiłem przez telefon, miałem powiedzieć przed obiektywem, żeby zobaczyli, jak się przed nim zachowuję i czuję.
Jak wyglądała wizyta ekipy telewizyjnej w Twoim domu?
Okeeeej, mam wśród swoich znajomych typów, którzy są w stanie zrobić taką wkrętkę, ale zaczęło mi tu coś śmierdzieć (później okazało się, że to niewyrzucone śmieci). Za kilka dni pod moją kamienicę zajechał kombi na warszawskich blachach i z naklejką rodzimej stacji Magdy Gessler. Kiedy w progu kawalerki zobaczyłam żywą, prawdziwą ekipę telewizyjną, wtedy uwierzyłem, że jednak nie jestem w Truman Lublin Show, a w prawdziwym castingu, do prawdziwego programu. Zaczęliśmy wywiad. Ale przedtem uprzedziłem ich, żeby się spieszyli, bo jak koledzy z Bronksu zobaczą obcy wóz na osiedlu, to kołpaki będą najmniejszą ich stratą tego dnia.
Rozmowa, jak rozmowa – miałem już jakieś doświadczenie z kamerą, więc było ok. Aaaa, coś mi się przypomniało po wywiadzie pani mówi: proszę nas teraz oprowadzić po mieszkaniu w stylu MTV Cribbs. Ja zdumiony patrzę na nią, na meblościankę "salonu" w którym staliśmy, jeszcze raz na nią, jeszcze raz na kanapę, na której stał operator, bo nigdzie indziej się nie mieścił i mówię do niej: To już. Żeby Wam zobrazować: ta kawalerka była tak mała, że biorąc kąpiel w wannie mogłem jednocześnie smażyć naleśniki w kuchni.
A czy podczas tej wizyty musiałeś coś ugotować przed kamerami?
Na końcu wywiadu ekipa z Warszawy poprosiła mnie, żebym przygotował coś do jedzenia, oni to nagrają, żeby pokazać reszcie, jak moje gotowanie wygląda "w obrazku". Uprzedzili mnie telefonicznie, że będzie taki punkt nagrania, więc wcześniej zaciągnąłem języka u swojego kolegi kucharza Michała, gdyby ekipa rzeczywiście okazała się prawdziwa i żeby nie przynieść siary rodzinie. Gdy opowiedziałem mu o tym castingu, zbladł, położył mi dłoń na ramieniu, spojrzał na mnie z politowaniem i rzekł drżącym, acz przejętym głosem: przecież Ty nie umiesz gotować, dlatego przygotujesz im najprostszą potrawę na świecie, której nie da się schrzanić.
I co to było?
Tą potrawą było: ceviche, czyli sałatka z surowej ryby marynowanej w soku z cytrusów, pochodząca z Wicekrólestwa Peru. Zrobiłem stosowne zakupy, które czekały w lodówce na swoją kolej. Kiedy przyszło mi przygotowywać potrawę przed kamerą, wyjąłem wszystkie składniki i zacząłem je kroić. Miałem o tym wszystkim opowiadać do kamery, co właśnie robię itp. Pani się pyta, co to właściwie za potrawa. A ja? Czarna plama w mózgu! Nie pamiętam, za trudna nazwa była! Aaaale! Adaś przecież zapisał sobie tę nazwę długopisem na dłoni. Otwieram więc dłoń, wcześniej zaciśniętą na rękojeści noża kuchennego, patrzę na nią i widzę jedną wielką plamę atramentu!! Ze stresu tak mi się wszystko pociło, że aż się rozmyło. Ekipa skonsternowana, mi jest głupio, ale próbuję wyjść z tej sytuacji choć z połową twarzy. Więc zaczynam się wczytywać w tę plamę i dukać: sa-cze-vi, dul-cze-czi, sriiii-cze, pierdzicze. No miazga! Operator ze śmiechu nie może utrzymać kamery trzęsie się, jak pośladki tancerki twerk, pani od zadawania pytań zrobiła wzorcowy facepalm i rzuciła za chwilę: ok, tyle nam wystarczy. Wyszli i pojechali. Ja z ciekawości spróbowałem tego całego ceviche. Po pierwszej łyżce miałem łzy w oczach, nie ze wzruszenia, ale zebrało mi się na wymioty. Całe szczęście nie miałem daleko do wanny, bo stałem w kuchni. Takim właśnie sposobem dostałem się do "Ugotowanych”. Gość w wynajętej kawalerce i z umiejętnościami kulinarnymi na poziomie zimorodka miał wystąpić w programie telewizyjnym oglądanym przez miliony.
Jak wyglądały przygotowania do głównego odcinka?
Od ostatniego „castingu kamerowego” minęły dwa tygodnie. W tym czasie, robiłem to, co zawsze – w tygodniu rzetelnie pracowałem, a w weekendy szorowałem parkiety najlepszych klubów muzycznych. Pamiętam doskonale "ten" dzień i "ten" telefon. Siedziałem przed komputerem na Aqua Lublina, zadowolony z wykonania porannych obowiązków, popijając pyszną kawkę i słuchając w radiu „I Took a Pill In Ibiza” Mike’a Posnera. Zobaczyłem na wyświetlaczu swojej nokii nieznany numer. Podświadomość podpowiadała mi, co się może za chwilę wydarzyć: „Panie Adamie, nazywam się Łukasz, jestem producentem wykonawczym programu "Ugotowani" i dzwonię poinformować pana, że oczywiście widzimy się na nagraniu, jest pan jednym z czterech uczestników naszej lubelskiej edycji, gratuluję!”.
Jak przebiegała finałowa kolacja?
Ekipa telewizyjna rozstawiała się już od rana. Moja kawalerka była tak mała, że jedna z kamer musiała stać na dworze i nagrywać przez otwarte okno. A przypominam, że był luty. Nie było miejsca na pomyłkę, bo wszystko było nagrywane, a jak wyglądał montaż zależało tylko i wyłącznie od Lucyny – reżyserki. Kiedy wybiła godzina zero, pierwsza zapukała Aga, później był Kuba. Moje pierwsze pytanie zawsze brzmiało: Jesz mięso? Aga i Kuba jedli. Ostatnim gościem była Ania, jej odpowiedź zwaliła mnie z nóg – jestem wegetarianką. A moja przystawka i danie główne były bardzo mięsne, musiałem coś na szybko wymyśleć i się udało: tatara zrobiłem z parówki sojowej, a comber – z sera camembert. Kolacja przebiegała w bardzo pozytywnej atmosferze, śmiechu była co niemiara, a dopiero się poznawaliśmy. Jako atrakcję dla gości zaserwowałem moją specjalność: nalewkową ruletkę. Zadaniem uczestników było rozpoznawanie smaku wylosowanej nalewki. Najlepiej poradziły sobie panie, co było nie lada zaskoczeniem dla mnie. Mojej atrakcji nie pokazano w montażu emisyjnym, bo jak twierdził producent: działo się tyle przy stole, że na wszystko zabrakło czasu. Ostatecznie nie udało mi się wygrać, ale nie wziąłem udziału w programie dla wygranej, ale dla atmosfery.
Napisz komentarz
Komentarze